Mam córkę!

To przyszło nagle i dość niespodziewanie. Właściwie nikt nie wie, kiedy dokładnie to się stało, choć od kilku miesięcy działy się w moim życiu rzeczy, które pozwalały podejrzewać, że ten moment nadchodzi.

Najpierw w mojej torebce zaczęły pojawiać się spinki do włosów, wkrótce dołączyły do nich kolorowe gumki, łączyłam to jednak bardziej z moimi zaniedbaniami, niż z faktyczną zmianą, która nadchodziła. W tym samym czasie, na najniższym drążku w szafie zaczęły pojawiać się sukienki, było ich mnóstwo i odnoszę wrażenie, że co miesiąc ich przybywa. Powoli brakuje wieszaków, powoli żegnam się z kolejnymi parami spodni. 
Potem w domu pojawiły się lalki, najpierw jedna sztuka lalki zwanej Barbie, potem dołączyły do niej Anna i Elsa, w Boże Narodzenie dołączyła do nich Barbie-baletnica i Steffi. Lokomotywy trafiły do kartonu i są wyjmowane tylko w dniu wyjazdu do dziadków.
Z lalkami przybyły kolorowanki z księżniczkami, na nich Bella, Śpiąca Królewna, Kopciuszek i Roszpunka. Są wszędzie, w każdym pomieszczeniu, od rana do wieczora, regularne przerwy na kolorowanie. 
Pojawił się również kartonowy domek dla lalek do kolorowania, w którym co wieczór układane są wszystkie lalki oraz zamek księżniczek z serii Play-Doh do zabawy ciastoliną. Zamek jest ulubioną zabawką, a kolekcja figurek jest regularnie wzbogacana. W tajnej szafie już czeka zestaw postaci z bajki Jej wysokość Zosia, która jest ostatnio bajką ulubioną. 



Nie ma śladu po mojej chłopczycy, jest księżniczka, jest dama w sukience i srebrnych pantofelkach, jest baletnica w tiulowej sukience. Jest to o czym, prawdopodobnie, marzy każda przyszła mama dziewczynki - są sukienki, buciki, spineczki i gumeczki. 
Róż nas nie opanował, ale kiedy zapytać ją o ulubiony kolor bez wahania wymienia różowy. Jest snucie planów o ślubie, jest chłopak w przedszkolu, chęć malowania paznokci, posiadania własnych kosmetyków do makijażu i flakonika perfum. Są wreszcie coraz dłuższe włosy, kitki, koki, warkocze i chyba właśnie one sprawiają, że coraz mniej w Tosi bobasa, a coraz więcej prawdziwej dziewczynki! I nie ma w tym ani naszej zasługi, ani naszej winy, po prostu wydarzyło się to obok nas, nagle stała się mała damą:)


BUNT z amerykańskim wątkiem w tle!

Jeśli przeczytaliście kiedyś mój komentarz na blogu Waszym (i nie tylko), w którym pisałam, że moje dziecko się nie buntuje, możecie go usunąć. Nasz świat zawalił się w sobotę około godziny 13. Zawalił się z powodu amerykanów!

Amerykany, czyli ciastka składające się z mleka, jajek, mąki, cukru, masła i amoniaku. Smakują jak biszkopty, są okrągłe, oblane lukrem, czasem ozdobione czekoladą. Takie ciastko lubi raz na jakiś czas, przy okazji wizyty u dziadków, zjeść Tosia. Dlaczego u dziadków? Ano dlatego że w pobliżu ich domu jest cukiernia, w której amerykany można nabyć. Tak też było w ostatnią sobotę, wybrałyśmy się w towarzystwie dziadka na cmentarz, a w drodze powrotnej mijałyśmy cukiernię z amerykanów słynącą. Dziecko zapytało, czy możemy wejść i kupić ciacho. W dowód uznania dla jej wytrwałości (spędziłyśmy trzy godziny na mrozie), zgodziłam się i to był błąd...

W cukierni amerykanów już nie było, dziecko zapłakało wielkim, ale niemym płaczem. Łzy lały się po malutkich policzkach. Pani ekspedientka walczy z wyrzutami sumienia, widać że jej głupio, na dodatek amerykany będą dopiero we wtorek. Ja próbuję załagodzić sytuację, proponuję dziecku inne ciastka, proponuję nawet ciasto z galaretką, ale to nic nie pomaga. To tylko pogarsza sytuację, dziecko zaczyna zanosić się coraz większym płaczem i wydaje z siebie coraz więcej dźwięków. Nie zastanawiam się długo, biorę ją na ręce i wychodzę z cukierni. Wtedy się zaczyna...

Płacz, krzyk, tupanie, ciągnę ją za rękę - ona próbuje się wyrwać. Tak przez 20 metrów, w końcu biorę ją na ręce, stawiam w bezpiecznej odległości od jeżdżących ulicą samochodów i zaczynam rozmowę, ale to nic nie pomaga, bo z jej ust wydobywają się tylko dwa słowa: "Chcę amerykana!" I na nic tłumaczenie, że amerykanów nie ma, że we wtorek babcia kupi i jej przywiezie - nic, ryk, krzyk... W końcu przychodzi moment uspokojenia, do małej głowy docierają racjonalne myśli, przeprasza za swoje zachowanie i nie chce wracać do sprawy. Dziadek mówi tylko: "Nie wiedziałem, że ty też tak umiesz krzyczeć". 

Cóż dodać - ja też nie wiedziałam, do soboty, w sobotę przeżyłam opóźniony o dwa lata bunt dwulatka. Jedyne czego brakowało, to kładzenia się na ziemię, ale na to było za zimo, latem pewnie leżałaby na chodniku.
Na pocieszenie mam dla niej dziś amerykana. Na otarcie łez:)

*jeśli ktoś nie wie jak wyglądają amerykany, niech zajrzy tutaj Moje Wypieki

Książki do czytania z babcią i dziadkiem, nie tylko w dniu ich święta

Co można robić z babcią albo dziadkiem? Można iść do zoo, na lody, do kina. Do lasu obserwować zmieniająca się przyrodę albo na plac zabaw, żeby beztrosko spędzić czas w piaskownicy. A co robić, kiedy pogoda nie sprzyja albo wnuk leży chory w łóżku? Wtedy można czytać książki. Oto nasza subiektywna lista lektur, które najlepiej brzmią czytane przez babcię albo dziadka!

Roksana Jędrzejewska-Wróbel, Florka. Listy do babci
(Wydawnictwo Bajka)

Sympatyczna ryjówka pisze listy do swojej ukochanej babci Balbiny. A w tych listach opisuje wszystkie smutki i radości, które spotykają ją każdego dnia. Wiele miejsca poświęca wakacjom nad morzem, przedszkolu do którego właśnie zaczęła chodzić. W zabawny sposób opisuje codzienność małego gryzonia, zakupy, zabawy z koleżankami, psoty młodszego rodzeństwa. 
Doskonała książka do czytania z babcią! W końcu każda wnuczka kocha swoją babcię najbardziej na świecie!

Michał Rusinek, Wierszyki domowe
(Wydawnictwo Znak)
Rodzinne historie opowiedziane wierszem. Wierszowane drzewo genealogiczne, mnóstwo humoru, wspaniałe ilustracje, a do tego lekcja historii. A z kim uczyć się historii lepiej, niż z dziadkami? Do tego mnóstwo pięknych słów, nawiązań literackich i kulturowych. Książka dla młodszych i starszych, każdemu się spodoba i każdy powinien ją znać!

Amanda Eriksson, Różowe życie
(Wydawnictwo EneDueRabe)

Opowieść o idealnym dziadku, o dziadku, który rzuca wszystko, żeby spełnić marzenia wnuczki, kiedy mamie brakuje czasu i pomysłu. Książka o cierpliwości, o kreatywności, o niebywałej wyobraźni, o marzeniach, o wspólnym spędzaniu czasu. Krótka, pięknie zilustrowana, historia do czytania w wolnej chwili. 

Świnka Peppa, Moja babcia, Mój dziadek, Wieczór z Dziadkami
(Wydawnictwo Media Services Zawada)
Małą świnkę i jej rodzinę zna chyba każdy. Tutaj trzy książki poświęcone najstarszemu pokoleniu rodziny Peppy. Proste zdania, dobrze znane ilustracje. Wspaniałe opowieści o rodzinnych wartościach dla najmłodszych czytelników. Co można robić tylko z babcią, a czym wyróżnia się czas spędzany z dziadkiem? Na co pozwalają dziadkowie? Jak wygląda wieczór spędzony tylko z nimi?

Anita Głowińska, Kicia Kocia gotuje
(Media Rodzina)
Rodzice Kici Koci mają bardzo pilną pracę, więc zostawiają córeczkę na cały dzień pod opieką babci. Co robią w ciągu dnia? To na co często brakuje czasu, kiedy jest się w domu z rodzicami. Gotują zupę, pieką ciastka, bawią się. Babcia jest cierpliwa i troskliwa, całą swoją uwagę skupia na ukochanej wnuczce. Tłumaczy Kici Koci zasady bezpieczeństwa obowiązujące w kuchni, chwali za każdą dobrze zrobioną rzecz. 
Piękna opowieść dla najmłodszych i ich dziadków!

Maria Terlikowska, Drzewo do samego nieba
(Wydawnictwo Muza)
Książka wydana w ramach serii "Muzeum książki dziecięcej poleca", ja pamiętam tę historię ze swojego dzieciństwa. Opowiada o świecie, którego już nie ma, o podwórkach z trzepakami, o wielopokoleniowych rodzinach mieszkających w starych kamienicach, o życzliwych i dobrze się znających sąsiadach. O dzieciach, które całe dnie spędzają na zabawach, które podpowiada im wyobraźnia. Mądra, zabawna i świetnie zilustrowana!

Czesław Janczarski, Miś Uszatek
(Wydawnictwo Nasza Księgarnia)
Misia z klapniętym uszkiem zna niemal każdy, warto więc sięgnąć po tę książkę i poczytać o przygodach niedźwiadka i jego przyjaciół. Historie trochę niedzisiejsze, ale dziadkowie na pewno z łatwością (i radością) opowiedzą wnukom, jak to kiedyś było na świecie. Wielki plus za wspaniałe ilustracje, które zachwycą każdego.

Sven Nordqvist, Gdzie jest moja siostra?
(Wydawnictwo EneDueRabe)

Mała myszka szuka swojej siostry. W tych poszukiwaniach towarzyszy jej starsza mysz, wygląda na dziadka, bo na pierwszej ilustracji widzimy go siedzącego w fotelu, palącego fajkę i czytającego książkę. Wyruszają w niesamowitą, tajemniczą i piękną podróż przez wszystkie miejsca, w których lubiła spędzać czas zaginiona siostra. A czytelnik podróżuje razem z nimi przez niezwykłe, szczegółowe i piękne ilustracje, każda z nich jest pełna szczegółów, w każdej z nich kryją się kolejne niezwykłe historie. Piękna książka, której nie można po prostu przeczytać, o niej trzeba opowiadać, nią trzeba się zachwycać i chłonąć całym sobą!

 Poczytaj mi mamo 
(Wydawnictwo Nasza Księgarnia)

Doskonale znana naszym rodzicom seria, czytali te książeczki nam, myślę że chętnie będą je czytać ponownie, tym razem swoim ukochanym wnukom. Lektura stanie się pretekstem do rozmowy o dzieciństwie rodziców, a nawet dziadków, o psotach, które robili mama i tata, kiedy mieli kilka lat, o zabawnych sytuacjach, które z tego wynikały. O tym, że każdy (także babcia i dziadek) był kiedyś mały!

A Wy dodalibyście coś do tej listy?
Jakie książki dziadkowie czytają Waszym pociechom? 

Był ksiądz....

z wizytą duszpasterską, potocznie zwaną kolędą przyszedł. Dwóch ministrantów z nim przyszło, zaśpiewali kolędę i wyszli, a mąż biegł za nimi, żeby im coś do skarbonki wrzucić. 

A ksiądz? Ksiądz mieszkanie poświęcił, modlitwę odmówił, nie pytał, czy może zostać (choć ostatnio wszyscy o to pytali). Może widział, że na rozmowę mamy ochotę, a może taka jego proboszczowska natura. Za herbatę, kawę, sok i wodę podziękował, bo we wcześniejszych mieszkaniach już wypił. Usiadł na kanapie i nie zaczął rozglądać się tęsknym wzrokiem w poszukiwaniu koperty. Zdjęciem wiszącym nad telewizorem się zainteresował, że takie ładne, że takie wesołe, z jakiej okazji powstało pytał. Nie komentował genderowych i feministycznych książek piętrzących się na regałach, o geju Witkowskim, pijaku Pilchu i antypolaku Gombrowiczu słowa nie powiedział. O przedszkole pytał, do którego chodzi, dlaczego tam, bo przecież są inne bliżej, ale powody podane przez nas absolutnie go uspokoiły, że problemem dla nas nie jest te pięć minut w samochodzie, zamiast dwóch. Powspominał jak tu wokół tylko pola były, jak plany mu burmistrz dopiero pokazywała, że tu bloki będą, a tu szkołę gmina wybuduje. O plac zabaw zapytał, czy dzieci dużo i, czy się im podoba. O religii w przedszkolach porozmawialiśmy, że w wielu nie ma, a mogłaby być, dla chętnych oczywiście, bez zmuszania, żeby dzieciom wiarę przybliżyć i rodzicom sprawę ułatwić, bo czasem nie wiedzą jak na niektóre pytania dotyczące wiary odpowiedzieć językiem dla dziecka zrozumiałym. Bo jego, proboszcza, serce boli, kiedy dziecko przychodzi do komunii się przygotowywać i nie umie znaku krzyża zrobić i, że to taki stres dla dziecka, bo szuka wzrokiem kolegi, który podpowie co i jak zrobić trzeba. O zajęciach dodatkowych rozmawialiśmy, o wysyłaniu dzieci na angielski, kiedy słabo po polsku mówią, o zrzucaniu odpowiedzialności na przedszkole i szkołę, o narzucanie nauczycielom konieczności wychowywania dzieci.  

Aż żal było się żegnać, kiedy wychodził, żeby kolejną rodzinę odwiedzić. Poszedł jeszcze pożegnać się z Tosią, która nieco znudzona rozmowami dorosłych, poszła do siebie i tam zaczęła się bawić. 
I w korytarzu tę straszną kopertę dostał, nie przeliczał, upchnął do teczki, z którą przyszedł. Upchnął w pierwsze wolne miejsce, nie opisywał numerem mieszkania i naszym nazwiskiem. Podziękował nieco zakłopotany, bo wie, że ludzie wydatków dużo mają. Ale my dobrze wiemy, że jemu wydatków też nie brakuje, bo kościół cały czas w budowie i kredytów do spłacenia jeszcze kilka zostało. 

Kolejna kolęda za nami, znowu było tak normalnie, miło, życzliwie. Znowu ksiądz nie szukał kontrowersji, nikogo nie atakował, nie agitował politycznie. Życie parafian go interesowało, czy dobrze się mieszka i, czy w kościele parafialnym wszystko się podoba. 

Nuda? 
Nie narzekamy i wpuścimy znowu, za rok!

(zdjęcie ze strony liturgiczne.com)

Dajesz na WOŚP? A może dajesz na Caritas?

Internet oszalał, wszystko z powodu wypowiedzi krytykujących Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy i poddających w wątpliwość uczciwość rozliczania zebranych przez nią pieniędzy. Temat powraca co roku i zawsze znajdzie się "mądry" ksiądz albo polityk. I z roku na rok drażni coraz bardziej.

Do puszki WOŚP nie wrzuciłam raz, w pierwszym roku jej grania. Powód był banalny. W mojej okolicy nie było żadnego wolontariusza z puszką. Potem wrzucałam co roku i wrzucam do dziś. Kibicowałam i kibicuję temu zjawisku od początku. Bo jak nie wspierać czegoś tak dobrego?! 
Choć nie ukrywam, że zawsze się zastanawiam dlaczego musimy składać się na sprzęt ratujący ludzkie życie, dlaczego nasze państwo samo nie zapewnia odpowiedniej opieki najmłodszym i najstarszym Polakom? I wtedy mam ochotę zapytać tych wszystkich polityków, którzy sprawują władzę i krytykują Owsiaka, co zrobią kiedy zabraknie pieniędzy z ogólnopolskiej zbiórki, a sprzęt medyczny zużyje się albo zepsuje?

O słuszności i wielkości idei Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy pisać nie będę, każdy myślący człowiek ją rozumie. Kiedy Tosia się urodziła zobaczyliśmy jak wiele sprzętu w szpitalu, w którym przyszła na świat pochodzi ze środków zebranych w ramach tej ogólnopolskiej zbiórki. Na inkubatorze, w którym leżała było znane nam dobrze czerwone serduszko, w jej książeczce zdrowia widnieje naklejka z wynikiem badania słuchu wykonanym za orkiestrowe środki. Dzieci naszych znajomych i rodziny również miały zbadany słuch, części z nich sprzęt ufundowany przez WOŚP uratował życie. Doceniamy więc te wszystkie dobre rzeczy, które wydarzyły się w polskiej służbie zdrowia dzięki pomysłowi Jurka Owsiaka. I nie mówimy o WOŚP źle, nikt w naszym otoczeniu źle nie mówi, nawet ci, którzy mają odmienne od nas poglądy polityczne, którym bliżej do obecnej władzy niż nam. To smutne, że część księży i polityków robi wszystko, żeby odebrać Polakom ten wyjątkowy dzień, w którym wszyscy jesteśmy razem, w którym każdy z dumą eksponuje przyklejone do kurtki albo czapki serduszko.
Tak trudno nam, Polakom jednoczyć się przy okazji wydarzeń pozytywnych. Wspólnotą czuliśmy się w dniu śmierci Jana Pawła II, w dni katastrofy smoleńskiej, ale tu jednoczył nas smutek, zjednoczmy się więc w chwilach radosnych, nieśmy razem pomoc najsłabszym!

Wrócę jeszcze do pytania postawionego w tytule. Daję na WOŚP i na Caritas, wrzucam produkty spożywcze do koszy Banku Żywności, w naszym domu w okresie bożonarodzeniowym zawsze jest świeca Caritasu,a przed Bożym Narodzeniem zawsze dokładamy coś do Szlachetnej Paczki i wspieramy akcję radiowej Trójki Święta bez granic. Każda z tych organizacji robi coś dobrego, każda wspiera inną grupę osób, każda pomaga. Jedni fundują sprzęt dla szpitali, inni pomagają ubogim, jeszcze inni niepełnosprawnym. W ten sposób staramy się uczyć Tosię dzielenia się z innymi, dzielenia się z tymi, którzy znajdują się w trudnej sytuacji, którzy potrzebują pomocy. Kiedyś ona może znowu potrzebować pomocy, tak jak potrzebowała inkubatora z serduszkiem.


Moje zdanie w sprawie sześciolatków!

Stało się! Marzenie wszystkich rodziców i ich dzieci zostało spełnione. Błędy zostały naprawione. Odtąd dzieciństwo będzie tak długie jak być powinno, odtąd żadne dziecko nie przekroczy progu szkoły nieprzygotowane. Cieszycie się? My nie.

Tosia nie może się doczekać dnia, w którym rozpocznie naukę w szkole. Uwielbia swoje przedszkole, ale szkoła wywołuje w niej bardzo pozytywne uczucia (nie wiem dlaczego, bo wśród bliskich nam rodzin jest tylko jeden uczeń). Jednym z powodów jest zapewne to, że szkołę wybudowano tuż obok naszego domu i przez cały czas budowy regularnie ją odwiedzaliśmy, a Tosia od początku wiedziała, że tu budują jej szkołę. Drugi powód to zapewne brak negatywnych historii i czarnych wizji związanych z edukacją, które moglibyśmy jej zaserwować. Ja wspominam szkołę bardzo dobrze, lubiłam się uczyć, wiedza w zasadzie sama wchodziła mi do głowy, lubiłam koleżanki, kolegów i nauczycieli, lato zawsze niemiłosiernie się dłużyło i odliczałam dni do 1 września. Mąż również złego słowa o swojej ścieżce edukacyjnej nigdy nie powiedział. Tacy z nas szczęściarze. Uczniowie elitarnych, kameralnych szkół podstawowych? Ależ skąd. Chodziliśmy do dwóch różnych szkół, w niegdyś robotniczej dzielnicy, w klasach mieliśmy dzieci z rodzin kierowców, sprzedawców, raczej nie było dzieci z rodzin profesorskich, niewielu rodziców miało skończone studia, byli za uczniowie z rozbitych rodzin, którzy nigdy nie spotkali własnego ojca, były dzieci z pobliskiego domu dziecka. Trudno więc mówić o izolowaniu od problemów, o cieplarnianych warunkach. Mimo wszystko było fajnie! Do dziś utrzymujemy kontakt z ludźmi, których poznaliśmy w podstawówce. Liceum wybieraliśmy już świadomiej, więc mąż pozostał w robotniczej dzielnicy, a ja uciekłam do centrum, do szkoły, która świetnie wypadła w rankingach. I znowu - żadne z nas nie przeżyło traumy, daliśmy radę, zdaliśmy maturę, a potem egzaminy na studia. Trudno więc oczekiwać od nas żebyśmy zaczęli Tosię straszyć szkołą, po prostu nie mamy takich doświadczeń.

Bez żadnych oporów przyjęliśmy decyzję poprzedniego rządu o obniżeniu wieku rozpoczęcia edukacji. Nie pojmowaliśmy tego ani jako kary, ani jako wielkiej szansy. Niech idzie, dzieci teraz są bystrzejsze, szybciej dojrzewają, szybciej poznają świat. Chodzą na angielski, na judo, na basen. Potrafią obsługiwać tablet i znaleźć odpowiednią aplikację na smartfonie rodziców. Czym więc może im grozić pójście do szkoły? Poza tym teraz często dzieci z jednego przedszkola kontynuują naukę w tej samej klasie w podstawówce. Nie baliśmy się tego, że pójdzie do szkoły w wieku sześciu lat, przeciwnie! Cieszyło nas to. Nie martwiliśmy się wakacjami, feriami, przerwami świątecznymi. Wyszliśmy z założenia, że nasi rodzice jakoś ogarniali ten temat, nam udało się nie podpalić domów rodzinnych, więc i z Tosią sobie poradzimy. Nie martwiła nas konieczność odrabiania z dzieckiem lekcji, bo sami odrabialiśmy je ponad dwadzieścia lat temu, więc i ona będzie to robić. W zasadzie wszystko mieliśmy ułożone w głowach, panie z przedszkola sugerowały, że Tosia jest zdolna, mądra i rozgarnięta.
 Obaw nie było, ale teraz już są.
Bo jak te nowe-stare szkoły z siedmiolatkami w pierwszych klasach będą wyglądać? W tym roku pójdzie do szkół pewnie połowa (a może i więcej) sześciolatków, do tego siedmiolatki odroczone rok temu. A potem? Tylko siedmiolatki, a młodsi jak kiedyś, tylko ci zdolniejsi i chętni. Rozumiem. Pani minister wspominała coś o zerówce dla młodszych, których rodzice będą pewni tego że ich dzieci pójdą do szkoły rok wcześniej. A kto to zorganizuje? Przedszkole? Podzielą grupę Tosi na dwie? Jedna - zdolniejsza/ambitniejsza będzie uczyć się literek, a druga bawić się na dywanie? Czyli więcej pań zatrudnią? A może dzieci, która mają iść do szkoły będą na czas zajęć prowadzić do starszej grupy i tam pani będzie prowadzić edukację w grupie trzydziestoosobowej? A może to ci nadambitni rodzice sami będą edukować dzieci w domach?

A co zrobią szkoły? Jak podzielą dzieci? Zrobią specjalną klasę dla dzieci sześcioletnich, czy rozdzielą sześciolatki do innych klas? I jak podzielą te klasy? Według daty urodzenia? Tosia (urodzona we wrześniu) trafiłaby do klasy z dziećmi z końca roku, czy może tymi z początku (różniłyby ich niemal dwa lata)? Pytania się mnożą i coraz bardziej przeraża nas ten bałagan, który funduje nam rząd. Robią to podobno na prośbę rodziców, którzy nie chcą odbierać swoim dzieciom dzieciństwa i, którzy najlepiej wiedzą co jest dobre dla ich pociech. Na pewno? Czy dzieciństwo kończy się w dniu przekroczenia po raz pierwszy progu szkoły? Czy dawanie dzieciom tabletów, zamiast rozmowy albo wspólnej zabawy to jest ta "najlepsza" forma spędzania czasu z dzieckiem?
Znam wielu rodziców, większość pozytywnie podchodziła do pomysłu sześciolatków w szkołach, ci którzy byli temu przeciwni rzadko mówili o niedojrzałości dzieci, zawsze jednak wspominali o dwumiesięcznych wakacjach i własnej wygodzie, którą daje otwarte niemal cały rok przedszkole.

Czy nie lepiej byłoby zamiast odwoływać całą reformę, doinwestować szkoły, zmusić nauczycieli do nieustannej edukacji? Czy rodzice naprawdę myślą że jeśli nauczyciel nie radzi sobie z sześciolatkami (albo nie umie/nie chce uczyć tych maluchów), to lepiej będzie radził sobie z siedmiolatkami? Zły, znudzony albo zniechęcony nauczyciel nigdy nie trafi do uczniów, bez względu na to ile oni będą mieli lat. Nauczyciel, który nie lubi uczyć albo nie lubi uczniów nigdy nie rozbudzi w nich pasji zdobywania wiedzy!
Po raz kolejny okazało się jednak, że najlepiej wszystko zburzyć, zniszczyć i nie oglądać się na to co myślą wszyscy, tylko na to co krzyczą ci najgłośniejsi. Sama widzę na wielu blogach i forach wpisy rodziców, którzy wysłali sześciolatka do szkoły i choć początkowo mieli obawy (myślę, że ma je każdy rodzic, kiedy jego dziecko idzie do nowej szkoły, także do liceum), teraz cieszą się z tego, że mają w domu ucznia. Zadowoleni są rodzice - zadowolone są dzieci.
A tu zmiana... 
Kto na niej ucierpi najbardziej?