Środowe recenzje - o magii kolorów i uciekającym czasie

Trudno mi powiedzieć, kto w naszej rodzinie jest największym fanem tych dwóch książek. Tosia, Tata Tosi, a może ja? Lubimy je wszyscy! Tosia ich fragmenty zna na pamięć, potrafi opowiadać o kolejnych wydarzeniach, które opisała autorka. To książki, które budzą zachwyt, które oprócz mądrej historii wyróżniają niezwykłe ilustracje.

Zielony wędrowiec to historia Stworka, mieszkańca szarej Stworii, krainy której mieszkańcy są szarzy. Stworek też jest szary, a właściwie był, bo pewnego dnia, podczas porannej gimnastyki odkrywa z przerażeniem, że jego łapki są zielone.  
Zniknęła gdzieś ich codzienna szarość, a na jej miejsce pojawiła się turkusowa zieleń.
Stworek, po otrząśnięciu się z pierwszego szoku, ogląda dokładnie swoje ciało i zastanawia się, gdzie mógł się nabawić tego zielonego futra. Rusza nad rzekę, ma nadzieję, że tam uda mu się zmyć ten zielony kolor. Nad rzekę jednak nie dociera.
Nagle żal mu się zrobiło tej śmiesznej zieloności. Ba, ona zaczęła mu się wręcz podobać - nareszcie coś innego w tej szarej z dziada pradziada Stworii.
Nasz bohatera wyrusza więc w niezwykłą podróż, szuka zielonej krainy (bo przecież taka musi istnieć). W podróży poznaje przyjaciół, stworzenia tak samo niebanalne jak on. Każdy z nich ma inny kolor, bo Stworek wędruje przez kolorowe krainy. W niebieskiej spotyka Ślimaka Lazura, który pomaga mu schronić się przed błękitną burzą, stamtąd przenosi się do świata wypełnionego kolorem żółtym, w którym towarzyszy mu Wiatr Cynober. W czerwonej krainie pomaga Stworek. Komu? Królowi Pąsowi I, który właśnie stracił tron w swoim królestwie. W kolejnym państwie rządzi biel. W każdym miejscu, do którego trafia grozi mu jakieś niebezpieczeństwo, grozi mu również utrata zielonego koloru, bo w każdym z nich istnieje jakaś moc, jakieś zjawisko, które chce ujednolicić barwy, które nie godzi się na tę niezwykłą zieleń, którą przyniósł ze sobą Stworek. W kolejnym państwie rządzi kolor biały i nasz bohater słyszy tam taką piosenkę:
Biała, biała, biała biel
pobieli białego, pobieli szarego,
każdego, każdego, choćby największego!
I ciebie skryje też! 

Stworkowi udaje się uniknąć zmiany koloru, ale czy udaje mu się dotrzeć do zielonej krainy? Nie będę Wam tego zdradzać, bo jeśli jeszcze nie znacie tej książki, powinniście ją koniecznie przeczytać! A ja Was chcę do tego zachęcić i nie odbierać przyjemności płynącej z lektury!
 
 
 
 


A dla tych, którzy Zielonego wędrowca polubią mam bardzo dobrą wiadomość - jest druga książka opowiadająca o jego przygodach. Tym razem głównym bohaterem jest mieszkaniec niebieskiej krainy - Ślimak Lazur. Ślimak ma bardzo duży problem, zgubił jeden dzień tygodnia! Lazur nie wie, gdzie podziała się środa. U niego po wtorku od razu nastąpił czwartek! Stworek nie chce zostawić przyjaciela w potrzebie i rusza z nim na poszukiwania zaginionej środy. Łatwo nie jest, bo stojący na straży zwodzonego mostu, Jeżozwierz uznaje, że Stworek niczego nie zgubił i mostem, którym najłatwiej byłoby im dojść do Biura Zgub, może przejść jedynie Lazur!'
On przejdzie, bo ma SPRAWĘ - orzekł. - On zgubił środę i musi ją znaleźć. A ty, co zgubiłeś?
(...)
To nie jest most spacerowy!
Ślimak odwiedza kolejnych przyjaciół, z którymi widział się wcześniej, ma nadzieję, że oni pomogą mu odnaleźć zaginiony dzień. Nie jest łatwo, spotyka nawet samego siebie! Czy udaje mu się osiągnąć cel i odnaleźć zaginiony dzień? A może znajduje jeszcze coś innego? Tak! Lazur znajduje i odkrywa bardzo ważną prawdę! Dowiaduje się jaką wyjątkowo ważną rzecz można komuś ofiarować. Warto, żeby pamiętali o tym wszyscy, więc odsyłam Was do lektury!
 
 


Książki Liliany Bardijewskiej oprócz wspaniałej, mądrej historii pozwalają czytelnikowi na delektowanie się niezwykłym językiem, pełnym wspaniałych, a dziś często zapomnianych słów. Szczególnie dużo znajdujemy ich w Zielonym wędrowcu, w którym aż roi się od dziś rzadko używanych określeń różnych kolorów. Jest cynober, karmin, lazur, szmaragd i wiele innych, magicznie brzmiących nazw, które pobudzą dziecięcą wyobraźnię. Niezwykła przygoda Ślimaka Lazura to z kolei dobre wprowadzenie do nauki dni tygodnia i snucia opowieści o zjawisku czasu. Dzieciom na pewno się spodoba taka forma nauki. Te dwie książki przypadną do gustu zarówno chłopcom, jak i dziewczynkom. Są to uniwersalne, mądre i wartościowe historie. A oprócz historii mamy tu również wyjątkowe ilustracje. Szczególnie zachwycają te autorstwa Emilii Dziubak w Zielonym Wędrowcu, trudno oderwać od nich wzrok! 
Jeśli więc nie znacie jeszcze tych dwóch książek, poszukajcie ich koniecznie. Nie zawiedziecie się, jestem tego pewna!

Zielony wędrowiec
Liliana Bardijewska
ilustracje Emilia Dziubak
Wydawnictwo Ezop, 2015

Niezwykła wędrówka Ślimaka Lazura
Liliana Bardijewska
ilustracje Katarzyna Czerner-Wieczorek
Wydawnictwo Ezop, 2008

Całą ofertę Ezopa znajdziecie tutaj
Warto zajrzeć, bo książek czytamy naprawdę dużo, ale niewiele urzeka bardzo, jak ich publikacje :)

Moje dziecko chce mnie zagadać!

Opanowała tę umiejętność już jakiś czas temu. Teraz nieustannie ją doskonali. Moje dziecko nie mówi, mojemu dziecku buzia nie zamyka się od chwili, w której wstaje z łóżka. Moje dziecko chce mnie zagadać!

Mnie, bo ona najwięcej mówi do mnie. Ja dużo mówię i zawsze mówiłam dużo, ale nigdy nie mówiłam tak dużo jak ona. Ona gada cały czas, gada kiedy ma coś powiedzenia i gada dla samego gadania, w domu, w sklepie, w samochodzie, na placu zabaw, w kawiarni i w lesie. Mówi tak wiele, że po godzinie słuchania w dzień wolny od pracy, mam jej głosu serdecznie dość. Jak radzą sobie przedszkolanki nie wiem, pewnie tam, mając wielu słuchaczy, zagaduje każdego po kolei. Tosia gada o wszystkim, o ptakach za oknem, o kurzu na półce, o książkach, o bajkach, o lalkach. Może gdyby tylko gadała nie byłoby aż takiego problemu, ale ona, oprócz tego, że sama gada, oczekuje jeszcze, żeby ktoś (najczęściej ja) z nią gadał. Powiem szczerze - łatwo dotrzymać jej kroku nie jest, najczęściej w połowie opowieści (mimo skupienia na niej całej swojej uwagi) gubię się w imionach, pseudonimach, konkretnych wydarzeniach. Chcę bardzo, ale nie nadążam... Najtrudniej jest powtarzać wypowiadane przez nią zaklęcia, staram się, ale często nie wychodzi. Nie denerwuje się, choć widać ogarniającą ją bezradność wobec niezbyt rozgarniętej matki. Oczywiście rozmawiać mogę tylko z nią, kiedy próbuję ostatkiem sił, w przypływie desperacji powiedzieć coś mężowi, natychmiast wkracza do akcji, bo przypomina sobie o niezwykle ważnej sprawie, o której zapomniała. Próbujemy jej wytłumaczyć, że teraz mama i tata rozmawiają, że jak tylko powiemy sobie te dwa zdania, będziemy jej słuchać i rozmawiać z nią. Wydaje się, że przyjmuje to do wiadomości, bo pozwala nam powiedzieć do siebie dwa, trzy słowa, ale to na tyle, bo ona przerywa i zaczyna swój wywód... Ech, trudne życie rodzica.

Musimy to chyba przeczekać, innego rozwiązania nie widzę. Nagada się chyba w końcu, prawda? Taki jej urok, taki ma charakter, taki ma temperament. Gadulstwo wyssała z mlekiem matki. 

W miejscach, w których gadać się nie powinno (kościół, teatr, kino), udaje się ją poskromić. Może po prostu rozumie, że w niektórych okolicznościach gadać nie wypada. Te chwile zdarzają się jednak rzadko (najczęściej kościół - raz w tygodniu). Czasem patrzę na dzieci, które jeszcze nie mówią, na takie, które wymawiają pojedyncze słowa albo bardzo proste zdania. Wtedy mam wrażenie, że Tosia mówi (a raczej gada) od zawsze. Tak jakby takich chwil nie było, a przecież być musiały! Ba! Wydaje mi się nawet, że kiedyś martwiłam się, że Tosia mówi za mało. Chciałam - mam! Uważajcie więc z marzeniami, bo niektóre mogą się spełnić.






Na różowo!

Warto marzyć, warto mieć cel do którego uparcie się dąży. Marzenia nas napędzają. Ktoś może powiedzieć, że inaczej sprawa wygląda, kiedy marzenie jest, a nie ma możliwości jego spełnienia, bo finanse nie pozwalają, bo urodziliśmy się nie w tym czasie albo nie w tym miejscu. A może czasem, zamiast od razu spisywać marzenie na straty i umieszczać w pudle z napisem: "Marzenia nie do spełnienia", ruszyć głową i spróbować coś zrobić. O tym między innymi jest książka, którą chcę Wam dziś polecić.

Dziewczynka podczas spaceru dostrzega na ulicy różowy samochód. Kilkulatka jest nim zachwycona, chciałaby mieć taki sam pojazd, bo takim na pewno jeżdżą księżniczki. Chciałaby również żeby jej życie stało się różowe. Mama jednak nie ma ani czasu, ani pieniędzy, żeby pomóc córce w spełnieniu marzenia, a poza tym bardzo nie lubi różu. Z pomocą przychodzi dziadek, który z nikomu już niepotrzebnych rzeczy zmienia pokój wnuczki w niesamowitą różową krainę. Szyją więc zasłonki, łóżko przykrywają piękną kapą, na podłodze kładą nowy dywan. Wszystko po to, żeby dziewczynka poczuła się jak prawdziwa księżniczka. Kiedy oni zmieniają pokój w różową krainę, widać mamę zmagającą się z codziennymi obowiązkami
Po skończonej pracy dziadek zabiera wnuczkę na spacer i lody, dużo rozmawiają, udaje im się nawet dostrzec znowu różowy samochód i zrobić sobie z nim zdjęcie! Tutaj w sercu głównej bohaterki rodzi się pewna wątpliwość dotycząca życia księżniczek... Jaka? To musicie sprawdzić sami!

Różowe życie to książka, którą powinny poznać nie tylko dzieci, ale i dorośli. Może dzięki temu nauczą się jeszcze lepiej wsłuchiwać w ich potrzeby, a także pomagać najmłodszym w spełnianiu marzeń. Ta książka spodoba się wszystkim miłośniczko koloru różowego, wszystkim dziewczynkom, które chcą stać się księżniczkami. To wspaniała opowieść o dążeniu do spełnienia marzeń, o wspieraniu bliskich nam osób w realizacji zamierzonych celów! Niedługa, a mądra i wartościowa, pełna zabawnych ilustracji. Czyli książka na 5+!

Różowe życie
Amanda Eriksson
tłumaczenie Hanna Dymel-Trzebiatowska
Wydawnictwo EneDueRabe, 2011
(znajdziecie ją tutaj)

Czym się bawi mój czterolatek?

A raczej, moja czterolatka. Bo gust ma coraz bardziej sprecyzowany i wiele zabawek, które do tej pory pochłaniały ją bez reszty, trafiły w kąt. Wyjęte zostały za to inne, które od dobrych kilku tygodni wypełniają jej czas całkowicie.

W kąt poszła na przykład telewizja, są dni, kiedy nie ogląda jej niemal w ogóle, rzadko zdarza jej się zauważyć, że na ekranie nic nie miga. Ogląda oczywiście swoje ulubione bajki, MiniMini+ kusi nas nową serią bajki Tomek i przyjaciele, Tosia chętnie ogląda również filmy fabularne (o jednym, już niedługo, pojawi się specjalny post). Cóż więc robi Antonina, kiedy nie ogląda bajek?

Po pierwsze ciastolina!
Długo nie mogliśmy się zdecydować, co kupić jej w prezencie bożonarodzeniowym i co podpowiedzieć innym członkom rodziny, którzy chcieli jej coś podarować. W końcu wymyśliliśmy i był to strzał w dziesiątkę. Padło na nowy zestaw Play Doh. Pod choinką znalazła zamek księżniczek, a w nim oprócz samej budowli także trzy figurki, do których przy okazji dokupiliśmy kolejną, a w prezencie imieninowym dostanie dwa kolejne zestawy (wieżę Roszpunki i karocę Kopciuszka). Spędza przy tej ciastolinie niesamowicie dużo czasu, żadne z nas nie podejrzewało, że ta zabawa aż tak ją pochłonie. Wyjęła elementy od zestawów, które miała już wcześniej (tu najchętniej wraca do Wieży Słodkości) i bawi się nimi każdego dnia. Wydaje mi się, że jeszcze żaden prezent aż tak jej nie pochłonął, dla żadnego nie znalazła aż tylu zastosowań. Równie chętnie bawi się nim z użyciem ciastoliny, jak i bez niej. Zamek księżniczek Tosia chętnie zabiera ze sobą, kiedy jedziemy do kogoś w odwiedziny. To szczególnie dobre rozwiązanie, kiedy odwiedzamy kogoś kto nie ma dzieci, bo ona doskonale bawi się tym zestawem sama.

Drugim ulubionym sposobem na spędzanie wolnego czasu są kolorowanki. 
Długo kazała nam czekać na chwilę, w której poprosi o kredki i kartkę, ale stało się! Teraz kolorować lubi, z każdym dniem robi to lepiej i dokładniej. Najlepiej sprawdzają się u nas duże kolorowanki podłogowe z ulubionymi bohaterami. Tosia ma takie trzy, z Krainą Lodu, księżniczkami Disneya, i Kucykami Pony. Koloruje je na zmianę, najchętniej w naszym towarzystwie. Te ogromne kartki do kolorowania pojawiły się w naszym domu jeszcze przed Bożym Narodzeniem, a do dziś udało nam się pokolorować w całości tylko jedną z nich. A spędzamy przy nich czas naprawdę często!

Ostatnia, typowo dziewczęca fascynacja, to lalki. 
Ze szczególnym naciskiem na Barbie. Szybko policzyłam, że ma ich więcej, niż ja zgromadziłam przez całe dzieciństwo. Jest szczęśliwą posiadaczką sześciu długonogich piękności, a wiem że każda kolejna ją ucieszy. Sprawdziliśmy to w ostatnią sobotę, kiedy podczas zakupów weszliśmy do sklepu z zabawkami, z którego wyszliśmy z nową lalką (za którą dziecko, po dorzuceniu przez babcię, 3 złotych zapłaciło z własnych oszczędności). Ta ostatnia to lalka inspirowana baletem Dziadek do orzechów, której największą zaletą jest motyw muzyczny, który włącza się po naciśnięciu naszyjnika lalki. Jest szał, bo dziecko o grającej Barbie marzyło, a tę kupiła sobie sama, za własne pieniądze, więc radość jest jeszcze większa. Teraz powoli myślimy o akcesoriach, które uatrakcyjniłyby zabawę. Domek dla lalek stworzyła ostatnio sama z kartonowych pudełek, często korzysta też z domku-kolorowanki, który dostała od Mikołaja. 

Do łask powróciły również figurki i klocki, bawi się rodzinką i przyjaciółmi Peppy oraz bohaterami Klubu Przyjaciół Myszki Miki. Dobrze, że ich nie sprzedaliśmy, bo mieliśmy taki zamiar, kiedy klub kolejny miesiąc leżał w kartonie.

Zupełnie zapomniane są natomiast puzzle, które jeszcze niedawno układała w każdych ilościach. Żadnego zainteresowania nie budzą nadal gry planszowe, ostatnio w przedszkolu przyłapałam ją na graniu w grę podobną do memo, ale mimo naszego podpytywania nie wyraża chęci posiadania takowej w domu... Pewnie i na gry nadejdzie w końcu czas, a wtedy w kąt pójdzie ciastolina, lalki i kredki...
A Wasze pociechy czym się bawią?

W Mysim Domku

Wybierając książki dla Tosi chcę żeby były nie tylko mądre, ale i dobrze zilustrowane. Tosia jest w takim wieku, że obrazki i zdjęcia są dla niej niezwykle ważne, musi je widzieć kiedy czytamy. Wybieram je więc długo i starannie. Tak trafiłam na Mysi domek i podsunęłam go Tosi niespełna rok temu na Targach Książki dla Dzieci i Młodzieży (kolejna edycja już za miesiąc). Seria przypadła jej go gustu i chętnie do niej wraca.

Na początku ważna informacja! Mysi domek istnieje naprawdę, zbudowała go autorka tych niezwykłych książek Karina Schaapman. Można więc zobaczyć na żywo tytułowy domek i wszystkich bohaterów, można przyjrzeć się każdemu pokojowi i wszystkim przedmiotom.

fot. Openbare Bibliotheek Amsterdam 
Zdjęcia wywierają ogromne wrażenie na mniejszych i większych czytelnikach. Często zdarza nam się tę książkę po prostu oglądać, a nie czytać. Trudno się bowiem nie zachwycić maleńkimi szpulkami nici, niewielką kołyską, mysim serwisem do herbaty albo paczką malutkich pieluch. Urzeka dokładność z jaką autorka odwzorowała świat sympatycznych gryzoni, indywidualne cechy jakie nadała każdemu bohaterowi. Zdjęcia są duże, pozwalają czytelnikowi dostrzec każdy detal, każdy mebel i każdy sprzęt, który znajduje się w domku. 
Oprócz wspaniałych ilustracji jest tu oczywiście również tekst. Na pierwszych stronach poznajemy głównych bohaterów, czyli Sama i Julię. Wiele ich różni, Sam ma dużą rodzinę, z którą mieszka na parterze od frontu Mysiego Domku, jest bardzo grzeczny i spokojny, często brakuje mu odwagi. Całkowitym przeciwieństwem Sama jest Julia, ona mieszka tylko z mamą, w maleńkim pokoiku na szóstym piętrze. Dziewczynka jest odważna, ciekawska, uwielbia przygody, nie lubi się nudzić. Mimo tych różnic bardzo się przyjaźnią i cały wolny czas spędzają razem. Co robią? 
Czasem pomagają Szmaciarzowi - zbieraczowi złomu, starych ubrań i makulatury, odwiedzają go raz na jakiś czas i segregują zebrane przez niego rzeczy, za swoją pomoc dostają drobne sumy pieniędzy, za które mogą na przykład kupić ciastka w okolicznej cukierni. Myszki spieszą z pomocą również rodzinie Sama, pomagają babci w przygotowaniu naleśników i mamie chłopca w opiece nad urodzonymi niedawno trojaczkami. Czasem ich pomoc kończy się małą katastrofą, bo kiedy Sam chcąc pomóc mamie postanawia zrobić pranie i wrzuca do pralki całe opakowanie proszku, łazienka wypełnia się pianą. Na szczęście dzieciom udaje się opanować sytuację, a mama jest bardzo zadowolona i zachwycona świeżym zapachem, który wypełnia mysią łazienkę. 
Najmłodsi czytelnicy z łatwością zidentyfikują się z Samem i Julią, bo przeżywają podobne przygody i mają podobne problemy. Jakie to problemy? Na przykład ospa, na którą zachorowała Julia, która pewnego dnia budzi się obsypana kropkami i zmaga się ze wszystkimi nieprzyjemnymi objawami tej choroby. Dzieci spędzają wspólnie święta i obchodzą urodziny. 

Mysi Domek to książka niezwykła, cały świat został odwzorowany w maleńkiej przestrzeni wypełnionej małymi przedmiotami. Mamy tutaj całą galerię charakterów, przedstawicieli różnych zawodów. Są sytuacje zabawne, smutne, straszne i tajemnicze. Myszy żyją tak samo jak my, borykając się z podobnymi trudnościami. Ich dzieci są równie niesforne jak nasze pociechy, którym na pewno spodoba się ta książka. 
Jeśli jeszcze jej nie znacie, sięgnijcie po nią koniecznie. A kiedy pokochacie te wspaniałe gryzonie, możecie jeszcze poznać kolejne dwie części ich przygód Sam i Julia w cyrku oraz Sam i Julia w teatrze. Tej ostatniej jeszcze nie mamy, ale planujemy w najbliższym czasie kupić, może znowu na Targach Książki dla Dzieci i Młodzieży, te w Poznaniu od 18 do 20 marca!






Mysi Domek. Sam i Julia
Karnia Schaapman
Wydawnictwo Media Rodzina, 2012

Rodzicu, pomyśl za dziecko!

Zdarza mi się obserwować sytuacje, które nie powinny się zdarzyć, w których na plecach cierpnie skóra, a w głowie kołacze się pytanie: "Jak tak można zrobić?" Co to za sytuacje? Takie, w których rodzic pozwolił dziecku robić co chce, a dziecko często robi rzeczy niebezpieczne...

Pamiętam zasady, które wpajał mi w dzieciństwie mój tata: "Nie jedz gofrów z bitą śmietaną" (w domyśle: żebyś nie zatruła się w budce, w której nie dba się odpowiednio o produkty; z tego powodu pierwszego gofra ze śmietaną zjadłam mając lat 23), "Nie zawiązuj sznurowadeł przy krawędzi ulicy" (w domyśle: żeby żaden rozpędzony samochód w ciebie nie wpadł), "W tramwaju siadaj zawsze z przodu, blisko motorniczego, zwłaszcza kiedy wracasz sama późnym wieczorem" (tak mi mówił, a mojej głowie ta zasada nadal tkwi, w jego nie, bo ostatnio umówiliśmy się w tramwaju i szukał mnie na końcu, a ja karnie siedziałam zaraz za motorniczym). Tata miał pewnie traumę po wypadku, któremu uległyśmy z mamą. Kiedy miałam rok rozpędzony motocyklista wpadł na chodnik i obie wylądowałyśmy w dość poważnym stanie w szpitalu. Myślę jednak, że po prostu mój tata był (w czasach kiedy byłam dzieckiem) i jest (teraz, jako dziadek) rozsądny, rozważny i przewidujący. Też staram się taka być, próbuję przewidzieć jak najwięcej sytuacji, które mogą mieć przykre lub tragiczne konsekwencje. Uważam, żeby dziecko nie bawiło się w pobliżu deski do prasowania, żeby nie dotykało płyty, na której gotuję obiad, żeby samo nie otwierało piekarnika. Kiedy idziemy chodnikiem, pilnuję żeby szła ze mną za rękę, żeby nie szła przy krawędzi chodnika. W autobusie nie pozwalam jej wstawać, kiedy wsiadamy wybiera sobie miejsce i na nim musi spędzić całą podróż - innej opcji nie ma. Nie przewidziałam raz, że dziecko wyjęte z wanny, spróbuje pójść gdzieś samo i uderzy głową o płytki. Na szczęście skończyło się tylko na strachu. 

Ten przydługi wstęp był po to, żeby przytoczyć kilka sytuacji, które zdarzyło mi się obserwować. Wszystkie miały miejsce na tej samej drodze. Po wyjściu z naszego osiedla, żeby dostać się na przystanek musimy około 150 metrów przejść ulicą bez chodnika. Kierowcy zachowują się tam bardzo różnie, jedni zwalniają, inni wchodzą w zakręt jak szaleni, jedni przezornie poczekają aż przejedzie samochód nadciągający z drugiej strony, inni na siłę będą próbowali przejechać. Na pieszych uwagi nie zwracają tak samo rodzice, jak i osoby bezdzietne (trochę się w końcu tych ludzi już zna i kojarzy).

Sytuacja nr 1 

Okolice godziny 8, z naszego osiedla wyjeżdżają kolejne samochody, wszyscy spieszą się do pracy, do szkoły albo do przedszkola. Mama pcha wózek, za nią, w odległości dwóch-trzech kroków idzie starsza pociecha i ogląda gazetkę dla dzieci. Chłopiec w ogóle nie zwraca uwagi na to co dzieje się wokół niego, mama ma wzrok skierowany na wózek. A za nimi i przed nimi samochody. Nic się nie stało, ale mogłoby, gdyby maluch zaaferowany tym, co zobaczył w gazetce stracił równowagę albo nagle chciał pokazać coś mamie i ruszyłby do niej...

Sytuacja nr 2

Późne popołudnie, listopad. Wracamy z baletu, czyli jest około godziny 19. Na przystanku mijamy tatę z trzylatkiem na rowerze biegowym. Chłopiec radzi sobie świetnie. Jesteśmy w połowie tej drogi bez chodnika i nagle słyszę za sobą krzyk tego taty, odwracam się, a młody śmiga slalomem po całej szerokości jezdni. Tata krzyczy, ale nie wpada na pomysł, żeby zabrać rower, wziąć syna ze rękę i przejść te kilkadziesiąt metrów. Robi tak wielu innych rodziców i robimy tak my, bo kierowców-szaleńców naprawdę nie brakuje. Tosia początkowo buntowała się, kiedy zabieraliśmy jej wózek/hulajnogę/rower, ale zrozumiała (chyba), że robimy to dla jej bezpieczeństwa.

Sytuacja nr 3

Godzina 17, szczyt powrotów z pracy. Dwóch ojców rozmawia stojąc na chodniku. Wokół nich biega dwóch chłopców, raz wybiegną na ulicę, innym razem krążą wokół rozdzielni prądu z wiele mówiącym napisem: Nie dotykać, niebezpieczne dla życia. Dzieci co jakiś czas zatrzymują się przy tym małym, betonowym domku skrywającym prąd i próbują zajrzeć do środka. Wiem, wybuch takiego transformatora byłby nieprawdopodobnym zbiegiem okoliczności, ale jednak jakieś niebezpieczeństwo istnieje. Poza tym trzeba najmłodszych na takie miejsca uczulać. Żeby potem nie żałować.

Każdy z nas robi głupoty, każdemu zdarza się popełniać błędy, nikt nie jest idealny. Ale od dnia, w którym zostajemy rodzicami, odpowiedzialni jesteśmy nie tylko za siebie, ale też za te małe skarby, które pojawiły się w naszym życiu. 
Nie ma co popadać w fatalizm i zaprzestać wychodzenia z domu, ale warto myśleć, także za dziecko, ono naprawdę wielu rzeczy nie potrafi przewidzieć. Może czasem zanim wyjmiemy spokojnego roczniaka z wózka w jadącym autobusie, zastanowimy się, czy to na pewno niezbędne, bo co w sytuacji, kiedy autobus gwałtownie zahamuje, a maluch uderzy głową w jakąś rurę (a taką sytuację niestety widziałam). A może czasem warto chwycić malca za rękę, kiedy idziemy przy ruchliwej ulicy? Może warto go ostrzegać przed nieodpowiedzialnymi kierowcami? Uświadamiać jakie niebezpieczeństwo na niego może czekać. Dziś najczęściej przemieszczamy się samochodami, zapominając o tym, jak to jest chodzić pieszo albo jeździć komunikacją miejską, a przecież za kilka lat nasze pociechy wsiądą same do tramwaju albo będą wracać same ze szkoły. Niech się uczą od małego, że o własne bezpieczeństwo warto dbać, a najlepszym wzorem będziemy dla nich my!




Z Florką przez świat!

Są książki, na które się czeka. Do nich zaliczyć możemy serię o przygodach sympatycznej ryjówki Florki. Pisałam o niej już jakiś czas temu, chętnie do niej wracamy. Charakterystyczny język, perypetie bardzo podobne do tych, które przeżywa Tosia, do tego piękne ilustracje. Wszystko to sprawia, że bardzo niecierpliwie wypatrywałyśmy nowej części i wreszcie jest!!!
Tym razem Florka nie pisze pamiętnika, nie pisze również, jak w poprzednich dwóch tomach, tradycyjnych listów. Florka pisze maile! Do kogo? Do swojego przyjaciela, chomika Klemensa, który zachorował i leży w szpitalu. Opisuje mu wydarzenia, które miały miejsce w przedszkolu i to, co dzieje się w domu Florki oraz na placu zabaw. A tam wydarzeń wesołych i smutnych nie brakuje. Bo w czasie kiedy Klemens leży w szpitalu do ich grupy w przedszkolu dołącza nowa koleżanka - wydra Eulalia. Florka bardzo przeżywa jej pojawienie się wśród przedszkolaków, wydra okazuje się prawdziwą manipulantką, wybiera sobie koleżanki, z którymi się bawi, odrzuca te, których nie polubiła, a na dodatek - śmieje się z imienia Florentyna! Klemens pociesza przyjaciółkę jak może, patrzy na całą sytuację z dystansu, łatwiej mu więc na przykład usprawiedliwić tatę Florki, który spóźnił się na przedstawienie z okazji Dnia Ojca.
Klemens przybliża również Florce i wszystkim czytelnikom szpitalną rzeczywistość, niczego nie przekłamuje. Pisze prawdę, że na razie nie może chodzić, że codziennie dostaje zastrzyki, a tata zostaje z nim na noc tylko czasami. W Tosi, która szpitali nie zna, te opisy nie wzbudziły niepokoju, a jednocześnie rozwiały część wątpliwości. 
Jest w tej książce również wspaniały fragment o kłamstwie, bo Florce w pewnej sprawie zdarzyło się trochę nagiąć rzeczywistość i w brzuchu urósł jej kamień! Zniknął dopiero, kiedy wyznała prawdę, wcześniej jednak została nawet przebadana przez Doktor Sowę, która rozważała nawet położenie ryjówki w szpitalu! 
W bardzo wielu mailach pojawia się wątek wypadania mlecznych zębów i oczekiwania Wróżki Zębuszki (też nas pewnie niedługo to czeka, więc Tosia słuchała o tym z wypiekami na twarzy).

Uwielbiam klimat tej książki, charakterystyczny język Florki, dowcipne i zgodne z dziecięca logiką zdania oraz jedyne w swoim rodzaju zakończenia maili ("Pozdrówki-nerwówki. Florka").
A Tosia? Tosia Florentynę kocha, w czasie lektury śmieje się i smuci razem z nią. Jest w doskonałym wieku na czytanie tej książki, coraz więcej rozumie, a przygody głównej bohaterki i jej kolegów, przydarzają się czasem także w naszym przedszkolu. Łatwiej więc rozmawiać na trudne tematy, na przykład dlaczego ktoś, tak jak Bazyl nie ma taty i co to znaczy że go w ogóle nie zna. Jest wątek poświęcony pierwszej nocy poza domem, każde dziecko to czeka, miło będzie przeżywać go razem z Florką! Od sobotniego popołudnia przeczytałyśmy najnowszy tom przygód sympatycznej ryjówki dwukrotnie, a to na pewno nie koniec:)

A Wy znacie Florkę? Lubicie? Jeśli nie, to musicie poznać, zwłaszcza jeśli jesteście rodzicami przedszkolaków.





 Florka. Mejle do Klemensa
Roksana Jędrzejewska – Wróbel
Ilustracje Jona Jun
Wydawnictwo Bajka, 2016


Dla ciekawych świata małych bystrzaków

Chorujecie? My (odpukać) nie, nie wiem czy to zasługa tranu, czy wzrastająca z roku na rok odporność, czy efekty terapii, którą zaordynowała alergolog, ale ta zima (odpukać) jest całkiem znośna. Najpoważniej zachorowałam ja, ale gdybyśmy musiały przymusowo siedzieć w domu, nie miałybyśmy szansy się nudzić, bo trafiłyśmy na trzy fantastyczne książki*! 
OTO ONE!


Tosia uwielbia zadania polegające na porównywaniu obrazków i wyszukiwaniu różniących je elementów. Kiedy kupowaliśmy jej książeczki o przygodach Świnki Peppy, musieliśmy wybierać takie, w których były zadania tego typu, czasem kupujemy jej również gazetki dla najmłodszych i w nich również najchętniej rozwiązuje takie zagadki. Księga tysiąca pomyłek to dla niej książka wymarzona, bo w każdy obrazek trzeba się wpatrywać i wyszukiwać umieszczonych tam celowo pomyłek. W zoo są więc ludzie w klatkach i przyglądające się im zwierzęta, w sadzie na jednym drzewie rosną gruszki, wiśnie i jabłka, a na plaży ludzie grają w badmintona patelnią i dziurawą paletką. Ta książka to nie są tylko ilustracje, to również opowiadania. W Księdze tysiąca pomyłek są cztery historie, ich bohaterem jest zawsze Mag Zachariasz i jego biały królik. W pierwszym opowiadaniu szukają małych skrzatów, której ukradły różdżkę Zachariasza, w drugim szukają dżina, który uwolnił się z butelki, w trzeciej ratują krainę baśni, a w czwartej - Zachariasz spotyka Świętego Mikołaja, który również potrzebuje pomocy.
Księga tysiąca pomyłek bardzo spodobała się Tosi, trudno było ją oderwać od tej książki. Podsunęłam jej ją w sobotni poranek i nie spodziewałam się, że zrobi na niej aż takie wrażenie. Z zacięciem wyszukiwała kolejnych błędów i pięknie mówiła co tak naprawdę powinno się znaleźć w tym miejscu. Bo to kolejna zaleta tej publikacji, oprócz spostrzegawczości, rozwija również mowę i umiejętność uzasadniania swojego zdania. Nie brakowało również wybuchów śmiechu, kiedy odnajdywała coraz bardziej absurdalne pomyłki. Dla dzieci, które nie przepadają za tabletami, ta książka może być świetną propozycją na podróż, maluchy z wypiekami na twarzach będą szukać kolejnych błędów. A, i rodzice chętnie wezmą udział w tych poszukiwaniach. Ta zabawa naprawdę wciąga! W całej książce umieszczono ponad tysiąc błędów, na znalezienie wszystkich potrzebować będziemy naprawdę dużo czasu. A gdyby ktoś się niecierpliwił, na końcu książki znajdzie rozwiązania. My na razie nie zaglądałyśmy, nie chcemy odbierać sobie zabawy!
Księga tysiąca pomyłek
Silke Moritz
Wydawnictwo Debit


Druga książka, to właściwie zbiór zadań i ciekawostek dotyczących podróżowania. 
Ich autorką jest Nela, dobrze znana wszystkim dzieciom najmłodsza reporterka na świecie.
Ta książka przypadnie do gustu wszystkim miłośnikom podróży, zwierząt i oczywiście zagadek. Tych ostatnich nie brakuje. Są kolorowanki, zadania matematyczne, labirynty, krzyżówki. Do tego mnóstwo ciekawostek o egzotycznych zwierzętach, nieznanych w Polsce owocach. Dla Tosi część zadań jest jeszcze zbyt trudna, ale z łatwością znajdujemy takie, które rozwiązuje sama lub z naszą niewielką pomocą. Świetna książka na deszczowe dni, na czas choroby, kiedy nie można wyjść z domu, a ma się ochotę na przygodę, na niesamowitą podróż!


Zabawy z Nelą. Kurs poszukiwacza przygód
Nela Mała reporterka
Wydawnictwo National Geographic Society


Trzecia książka to bardzo prosty elementarz. 
Nie wiedzieliśmy, czy Tosia będzie chciała rozpoczynać przygodę z czytaniem, nie zdecydowaliśmy się więc na Falskiego, ale na nową pozycję z wydawnictwa GREG. Uczy ona czytać dzieci metodą sylabową, każda strona to nowa litera i sylaby, które można z ich użyciem zbudować. Trudniejsze wyrazy zostały dodatkowo uzupełnione obrazkami, które pomogą najmłodszym w odczytaniu/zapamiętaniu bardziej złożonych wyrazów. Tosia wykazała zainteresowanie i zaczyna odczytywać proste wyrazy. Ciekawe na jak długo jej ten zapał do składania liter zostanie. Na razie jest to świetna zabawa dla nas wszystkich. Książka nie ma imponującej, wyjątkowo atrakcyjnej formy, rysunki są proste, próżno na nich szukać brokatowych elementów, ale czego oczekiwać od elementarza? Ma on służyć do nauki czytania i te wszystkie elementy w tej książce są. 



Mój pierwszy elementarz. Czytamy metodą sylabową
Alicja Kaczmarska-Strzebońska
Wydawnictwo Greg

A Wy co teraz czytacie?
* recenzji dwóch przedstawionych książek szukajcie niedługo na portalu Qlturka