Nowości w naszej biblioteczce

Wiosna przyniosła nam mnóstwo nowych książek, mamy więc co czytać w krótkie, wiosenne wieczory...

Madeline w Paryżu - bajka mojego dzieciństwa, nie znałam formy książkowej. Dobranockę jednak uwielbiałam, pewnie przez wspólne imię z główną bohaterką. Dopiero teraz dowiedziałam się, że historia powstała już w latach 30.
Książkę kupiłam bez wahania, nie wiedziałam jednak, czy spodoba się Tosi. Czasem zdarza się, że to, co podoba się mi, jej nie przypada do gustu, nieświadomie wybieram książki dla starszych, czasem wychodzi różnica pokoleniowa. Madeline w Paryżu okazała się jednak strzałem w dziesiątkę. Tekstu w książce, w stosunku do jej objętości, jest stosunkowo niewiele, dominują ilustracje. Proste, ale piękne. Tosi od razu przypadły do gustu, więc jestem bardzo zadowolona. Czytając jej tę książkę, przenoszę się w świat mojego dzieciństwa, moich młodzieńczych fascynacji literackich i, co dużo mówić, telewizyjnych. Ten świat do gustu przypadł również jej, co mnie bardzo cieszy, bo jeśli chodzi o książki to dużą wagę przywiązuję do języka i ilustracji. Zależy mi na tym, żeby jedno i drugie było perfekcyjne. Nie przepadam za obrazkami stworzonymi przez komputer, uwielbiam te, które przypominają malowane ręką dziecka, uwielbiam kolory, zwracam uwagę na szczegóły. Madeleine w Paryżu sprostała moim oczekiwaniom nie tylko ze względu na sentyment, bo jest to wartościowa, wyjątkowa i w każdej kwestii dopracowana książka.



Kicia Kocia na plaży i Kicia Kocia na traktorze - na te książki Tosia czekała, jak na Boże Narodzenie. W końcu doczekała się i wprost z Warszawskich Targów Książki dwie nowe historie o przesympatycznej kotce dwie książki trafiły na naszą półkę. Co tu dużo pisać?! Jak zwykle piękne, kolorowe, a jednocześnie proste ilustracje, do tego wciągająca i skupiająca uwagę małego czytelnika historia. Zresztą, nie tylko małego, lubię czytać te książeczki. Kilka razy spotkałam się ostatnio z historiami dla dzieci, w których autor sili się na skomplikowane konstrukcje językowe, które są, po pierwsze - trudne do przeczytania dla rodziców, po drugie - niełatwe do zrozumienia przez dzieci. W przypadku całej serii poświęconej Kici Koci tego problemu nie ma. Książka o traktorze opowiada o wizycie na wsi, rodzic nie będzie miał problemu z wytłumaczeniem tajników sztuki agrarnej. Wszystko, co istotne dla dziecka w wieku 2-6 lat jest tutaj opisane i wyjaśnione. Historia może, więc stać się punktem wyjścia dla dalszych poszukiwań, oglądania zdjęć, czytania innych książek poświęconych tej tematyce, wyprawie do sadu. Polecam!



Jak wychowywać dzieci?

Zimny wychów? Trzymanie pod kloszem? Spanie razem? Karmienie piersią? Czapka na głowie, rajstopy pod spodniami? Czytanie książki, kiedy maluch bryka po placu zabaw?

Czytałam ostatnio kolejny artykuł o skandynawskim modelu wychowania. Z wieloma poglądami się zgadzam, niektóre budzą we mnie mieszane uczucia. Nie wychodziłam z Tosią na spacery w czasie deszczu i śnieżycy, nie umiałabym czerpać z tego przyjemności. Co innego teraz, kiedy jest już na tyle duża, że skakanie po kałużach będzie dla niej olbrzymią frajdą.
Ubieranie - staram się ją ubierać tak samo jak siebie, czasem nawet trochę lżej, co innego moje osiem godzin za biurkiem, co innego jej bieganie, skakanie i turlanie. Czapka - najczęściej jest, zimą cieplejsza, wiosną i jesienią cienka, bawełniana, latem kapelusz chroniący przed słońcem albo czapka z daszkiem (sama lubię nosić czapki i, choć wiem, że zapalenia ucha nie dostaje się od wiatru, wiem jak bardzo bolą uszy po dłuższym spacerze na wietrze). Zimą ciepła kurka, co roku kupujemy dwie, jedną cieplejszą, drugą nieco mniej i dostosowujemy się do aury. W dawnych, wózkowych czasach nie używaliśmy śpiworka, wystarczył koc. Swoją pierwszą zimę Tosia "przechodziła" w kurtce, a nie w kombinezonie. Rajstopy pod spodnie - różnie, często tak, bo do przedszkola wychodzimy rano, kiedy bywa zimno, ale w przedszkolu nie biega w tylu warstwach - zawsze przebieramy ją w szorty/spódniczkę/sukienkę. Rękawiczki - tak, szalik - tak. Latem, jak najmniej warstw i ubrań, dobrych gatunkowo, wykonanych z przewiewnych materiałów. Prawdziwą zagwozdkę mam teraz... Naprawdę nie wiem jakie rzeczy wybierać. Długi rękaw, czy krótki? Sweter i cienka kurtka, a może bluza i kamizelka? Trampki, a może skórzane półbuty? I te nieszczęsne rajstopy, rozsądek podpowiada cienkie, ale pragmatyzm mówi o zwykłych, bawełnianych, bo te cienkie mogą nie przetrwać tarzania się po dywanie...
Koniec żartów, dziecko specjalnie nie choruje, 95% jej chorób ma podłoże alergiczne. To pozwala mi wysnuć wniosek, że ubierana jest odpowiednio do panującej aury.
Wydaje mi się, że zachowujemy rozsądek w większości spraw. Tosia ma być samodzielna, ale w takich sytuacjach, jak poranne przygotowywanie do wyjścia z domu w niektórych sprawach staramy się jej pomagać (a nie wyręczać). Nie pozwalam jej biegać w rozpiętej kurtce tylko dlatego, że nie potrafiła jej zapiąć, chcę żeby wyglądała estetycznie i koniec! Nie pozwoliłabym jej siedzieć w kałuży, bo nie wiem czemu miałoby ono służyć. Niech po nich skacze, ale naprawdę nie musi pić tej brudnej wody, tak samo będę protestować kiedy chciałaby jeść śnieg... Ma być szczęśliwa - to mój cel, ale jednocześnie chcę, żeby była zdrowa i bezpieczna. Moim zdaniem jedno nie wyklucza drugiego. Trochę tak, jak z przechodzeniem przez ulicę, dziecko świetnie się bawi jadąc na rowerze, ale każdy rodzic zwróci mu uwagę, żeby zatrzymało się przed przejściem dla pieszych i upewniło, czy jest bezpieczne.

A plac zabaw? Tu bywa różnie. Tosia je uwielbia, ja nie znoszę. Nie lubię tłoku, matek rozprawiających o głupich szwagierkach, obgadujących sąsiadki. Nie lubię matek, które zostawiają zasmarkane dzieci w piaskownicy, a same w tym czasie siedzą wpatrzone w smartfona albo ćwiczą na zewnętrznej siłowni. Nie lubię ojców, którzy przychodzą po pracy, a zamiast zająć się dzieckiem rozmawiają przez telefon i nie reagują na kolejną prośbę dziecka o pomoc w huśtaniu. Nie lubię, ale chodzę - co zrobić, taki los matki. Staram się jednak być czujna, Tosia w ferworze zabawy zapomina, że nie wolno podbiegać do huśtawek, że łatwo sypnąć piaskiem w oczy dzieciom bawiącym się obok. Siadam w pobliżu i obserwuję, bo wolę w porę zareagować, niż jechać do szpitala z rozbitą głową. Dobrze, czy źle? Nie wiem... Robię tak, jak uważam i pewnie rodzice, którzy mnie denerwują robią tak samo, czyli słuchają swojego instynktu.

Chcę być blisko mojego dziecka, chcę żeby wiedziało, że ma we mnie wsparcie, że przyjdę, kiedy tego potrzebuje. Chcę spędzać z nią jak najwięcej czasu, choć to często niemożliwe, chcę pokazywać jej świat i widzieć jak się rozwija. Chcę ją również uczyć, liter, cyfr, pokazywać różne miejsca na mapie. Nie chcę zrzucać całego ciężaru na przedszkole, chcę cieszyć się naszymi wspólnymi osiągnięciami. Tego nam potrzeba do szczęścia!!!



Po co przedszkolakom wycieczki?

Coraz częściej myślę o lecie. O długich spacerach, wycieczkach i wakacjach. Wszystko ma być podporządkowane Tosi, jej potrzebom, jej wytrzymałości, jej rozwojowi. W głowie kołacze myśl o wycieczce do Wrocławia. Niespełna trzy godziny pociągiem. Uda się?

Przedszkole Tosi co jakiś czas organizuje wycieczki. Biorą w nich udział najstarsze grupy. Maluchy w tym czasie spędzają kolejne dni na zabawach, spacerach i leżakowaniu. Czy mnie to złości? Absolutnie nie. Rok temu, podczas pierwszego zebrania dowiedziałam się, że przedszkole w czerwcu 2014 r. będzie świętować pięciolecie, z tej okazji miał się odbyć rodzinny piknik. Taki był plan, ale kilka miesięcy później okazało się, że pikniku nie będzie, dzieci pojadą na plenerową imprezę. Nie będę ukrywać, serce mi zadrżało, kiedy pomyślałam o tych niespełna trzylatkach w autokarze, potem w plenerze itp. Rozmowa z opiekunką wyjaśniła sprawę - maluchy zostają w przedszkolu, na miejscu zostanie dla nich zorganizowana specjalna impreza z tortem, teatrzykiem, zabawami. Kamień z serca. Wszystko się udało, dziecko wróciło do domu z pięknie pomalowaną buzią. 
Minął rok, a dzieci nadal na wycieczki nie jeżdżą. Ostatnio wybrali się do pobliskiej sali zabaw, kilka dni później do biblioteki. To tyle...  Na pierwszą wyprawę autokarem przyjdzie pewnie czas jesienią. Czy żałuję? Nie! Uważam, że te wszystkie wyjazdy nie są najważniejszym elementem przedszkolnej edukacji. Wolę, żeby bezpiecznie poszli do lasu albo bawili się na placu zabaw. Zresztą, co taki trzylatek zapamięta z tej wycieczki?
Może za bardzo przejmuję się ewentualnymi problemami, z drugiej jednak strony, żaden rodzic nie chce narażać swojego dziecka na niepotrzebny stres. Bo tu nagle odezwą się potrzeby fizjologiczne, a autokar nie będzie miał możliwości zatrzymania się, wpadka gotowa i ma miejsce nerwowa sytuacja. Na razie wolę, żeby te dalsze wycieczki odbywała z nami albo z dziadkami, w szkole najeździ się dość.

I jeszcze jedna sytuacja, która tak naprawdę skłoniła mnie to napisania tego postu. Kilka tygodni temu moja mama obserwowała małych przedszkolaków wracających z wycieczki, dzieci akurat wysiadały z busa. Pani zamiast pomagać maluchom rozmawiała z kierowcą i chłopczyk spadł ze schodów... Na szczęście nic poważnego się nie stało.