Prezent pilnie poszukiwany!

Nie myślałam, że tak szybko wypada się z obiegu. Jeszcze na początku grudnia byłam pewna, że o prezentach dla dzieci wiemy wszystko. Boleśnie przekonałam się, że tak nie jest w pewne sobotnie przedpołudnie. Wybieraliśmy się tego dnia z wizytą do znajomych, którzy mają kilkuletnią córkę. Weszłam wtedy do wszystkich sklepów, które mają działy dziecięce i z każdego wychodziłam coraz bardziej zrezygnowana. Ku swojej rozpaczy odkryłam, że zupełnie nie wiem, czym interesują się przedszkolaki i, co tak naprawdę takiego przedszkolaka ucieszy.


 

Tosia w tym wieku kolekcjonowała lokomotywy z bajki "Tomek i przyjaciele". Kolekcję uzbierała sporą, do dziś nie oddaliśmy jej nikomu innemu, bo mamy do niej zbyt duży sentyment. Uwielbiała bawić się figurkami z Klubu Myszki Miki i Świnki Peppy. Wszystkim, którzy pytali, co kupić Tosi w prezencie wskazywaliśmy figurki, które Tosia mogła dołączyć do swojej kolekcji. Wybierając prezenty dla innych dzieci staraliśmy się zawsze pytać, co mogłoby ucieszyć obdarowanego. Jeśli rodzice dziecka, dla którego chcieliśmy kupić prezent nie potrafili nam pomóc, stawialiśmy na pewniaki. Jakie? Z oczywistych względów na pierwszym miejscu były (i są) książki. Jakie? Najlepiej jak najnowsze. Dlaczego? Bo w tej sytuacji jest najmniejsze prawdopodobieństwo kupienia książki, którą dziecko już ma. Lubicie zdublowane prezenty? Na pewno nie. A dzieci nie lubią ich jeszcze bardziej. Niektóre może przemilczą fakt, że mają w domu już takie same puzzle, książkę albo grę, ale inne głośno wyrażą swoje niezadowolenie, wprawiając w zakłopotanie osobę, która prezent wręczyła. Drugim prezentowym pewniakiem były dla nas zawsze ubrania. Oczywiście, w odpowiednim rozmiarze. Lepiej za dużym niż za małym, więc zdarzało się nam kupować i dostawać rzeczy nieco za duże (ale na szczęście nigdy za małe). Kupowanie dziecięcych ubranek to duża przyjemność zwłaszcza dla dziadków. Pamiętam, że moja mama zawsze zachwycała się możliwością wyboru, bo w czasach, kiedy kupowała ubrania dla mnie, był on znacznie mniejszy (a raczej nie było go w ogóle). Sama też często szłam (i nadal chodzę) tą drogą i w prezencie, zwłaszcza dla malucha, kupują ubrania. Z pewną dozą zazdrości spoglądam na działy niemowlęce i obserwuję piękne ubrania, które w czasach, kiedy Tosia była mała, nie pojawiały się na sklepowych wieszakach. Przyglądam się też działowi ubrań dla chłopców, bo tam, z sezonu na sezon pojawiają się coraz piękniejsze koszulki i koszule, spodnie i swetry. I znowu chce się powiedzieć, że kiedyś tak nie było...

Tyle wspomnień, czas na teraźniejszość. Chcecie wiedzieć jak zakończyły się poszukiwania prezentu dla kilkulatki? Osiągnęłam sukces. Swoje kroki skierowałam do SMYKA. Sklepu dobrze nam znanego (od zawsze) i sklepu, który dotąd nigdy nas nie zawiódł. Wybór miałam spory. Od wspomnianych wcześniej książek i ubrań, przez gry, klocki LEGO, po zestawy edukacyjne i gadżety, które spodobają się zarówno dziewczynkom, jak i chłopcom. W różnych cenach, różnej wielkości. Nadające się na każdą okazję. Czasem szukamy przecież niezobowiązujących prezentów, drobiazgów, które możemy dać dzieciom przychodzącym do nas z wizytą albo tym, które sami odwiedzamy. Najłatwiej (ale niekoniecznie najzdrowiej) kupić czekoladę. Ja w takich sytuacjach wolę zawsze kupić książkę z naklejkami, kolorowankę albo kredki. Tego nigdy nie jest za dużo! Postawiłam jednak nie na kolorowankę i nie na klocki LEGO, ale na torebkę. Świetny dziecięcy (dziewczęcy) gadżet, który spodoba się małej elegantce. Tosia dostała od nas podobną, kiedy chodziła do przedszkola i całkiem niedawno jeszcze jej używała. Torebka okazała się niezniszczalna, więc mam nadzieję, że ta również taka będzie.

Tyle moich patentów na prezenty kupowane z wyprzedzeniem albo na ostatnią chwilę. Ciekawa jestem, czy Wy macie podobne? A może podchodzicie do sprawy zupełnie inaczej niż ja? Znacznie rozważniej, a może z nieco większą dozą szaleństwa?


*wpis powstał we współpracy z marką SMYK



 

"W krainie zapadni" (TR Warszawa)

Często zanim zacznę jakąś książkę czytać albo przeglądać, w mojej głowie rodzi się zdanie, od którego chciałabym rozpocząć jej recenzję. Z tą było podobnie, planowałam (biorąc pod uwagę dzień, w którym chciałam tę recenzję opublikować) napisać: "W poniedziałki teatry są nieczynne, mimo to zabiorę Was dziś właśnie do teatru". Kiedy zajrzałam do książki okazało się, że ona właśnie o poniedziałku w teatrze opowiada...


Tego dnia na ławce przed teatrem siada Joelka. Tak naprawdę siada na tej ławce nie po raz pierwszy, robi to zawsze, kiedy nie udaje jej się zjeść w szkole całego śniadania. Dzieli się tym, co jej zostało z przechodzącymi obok ptakami. Tego dnia obok Joelki pojawi się jednak ktoś jeszcze. Będzie to "trochę zbyt duży jak na psa, a zbyt mały jak na człowieka włochaty czarny stwór, w kształcie kulki". Ma na imię TR. Joelka nie widziała go nigdy wcześniej, nie ma nawet czasu zastanawiać się czy chce mu pomóc. Joelka musi działać, bo TR potrzebuje jej pomocy. Stwór bardzo źle się czuje. Podobno zdarza mu się to w każdy poniedziałek. W związku z tym prosi Joelkę o pomoc. Dziewczynka ma wejść do pobliskiego budynku, odnaleźć w nim dźwiękowca i poprosić go o pomoc. Sprawa nie okazuje się jednak taka prosta. Zanim dotrze do dźwiękowca, musi wejść do wielu innych pomieszczeń i spotkać innych ludzi. Wkrótce dowie się gdzie tak naprawdę weszła i kim są znajdujący się tam ludzie. Bo TR poprosił Joelkę, żeby weszła do teatru, to tam miała szukać pomocy dla nowego znajomego. Jej wielka podróż po budynku teatru, to będzie odkrywanie kolejnych tajemnic teatralnego zaplecza. Razem z nią będą je odkrywać czytelnicy tej książki, czyli rówieśnicy Joelki. Ci, którzy o teatrze nie wiedzą nic albo wiedzą bardzo niewiele.



TRWarszawa to dla mnie miejsce bardzo ważne. Tu (mimo tego, że nigdy w Warszawie nie mieszkałam) uczyłam się teatru. Tu oglądałam najważniejsze dla mnie przedstawienia, które do dziś przechowuję w pamięci i bardzo często wspominam. Dlatego z wielkim entuzjazmem podeszłam do ich projektu, który ma wychowywać nowe pokolenie teatromanów. Dla Tosi teatr jest miejscem wyjątkowym, ale na pewno nie obcym. Chodzi tam regularnie i, co bardzo mnie cieszy, chętnie. Podziwia go jednak niemal wyłącznie z perspektywy widza (na wycieczce za kulisami teatru byliśmy raz i podejrzewam, że wiele z tej wizyty nie pamięta). Dzięki książce W krainie zapadni mogła sobie o tym przypomnieć, a jednocześnie dowiedzieć się jeszcze więcej. Utrwaliła terminy, które usłyszała jakiś czas temu, poznała nowe, które każdy miłośnik teatru znać powinien. Ta książka będzie wsparciem i przewodnikiem niezbędnym przy wprowadzaniu dzieci w świat teatru nie tylko dla rodziców, ale również dla nauczycieli. Moim zdaniem dobre przygotowanie dzieci do pierwszej wizyty w teatrze to klucz do sukcesu. Kluczem do sukcesu jest również wybór odpowiedniego spektaklu, nie ma sensu zabierać dzieci na coś, co nie jest adresowane do nich. Wybierać trzeba z głową, nie można bać się czytać recenzji ani prosić o radę osób pracujących w biurze obsługi widza albo kasie. A kiedy będziecie już wiedzieli co warto obejrzeć, wystarczy tylko kupić bilet i wyruszyć w podróż podobną do tej, w którą wyruszyła Joelka!


Do zobaczenia w teatrze!





W krainie zapadni
Anna Kurelska, Anna Rochowska
ilustracje Ola Jasionowska
TR Warszawa, 2018

Robiłam to będąc mamą niemowlaka, a teraz się z tego śmieję!

Kiedy na świat przychodzi dziecko, życie jego rodziców zmienia się o 180 stopni. To banalne, ale jednocześnie niezwykle prawdziwe stwierdzenie. Najbardziej rozsądne małżeństwa, wpadają na coraz dziwniejsze pomysły. Potem potrzebują kilku miesięcy (albo nawet lat), żeby życie ponownie skierować na właściwe tory;) Dziś śmiejemy się z tego zaćmienia umysłu, które dopadło nas na przełomie września i października 2011 roku. Co takiego robiliśmy?

ŚWIATŁO
Tosia po urodzeniu spędziła w szpitalu trzy godziny. Do niektórych zasad rządzących szpitalną rzeczywistością zdążyła się pewnie przyzwyczaić. Z tego właśnie powodu spała przy włączonej nocnej lampce. Jak długo? Długo;) Długo zasypiała przy włączonej nocnej lampce, choć sama nigdy o jej włączenie się nie upomniała. Pierwszą noc w całości spędziliśmy przy pełnym świetle! Wariaci! Po przeprowadzce do własnego pokoju lampę zostawialiśmy na podłodze w korytarzu, żeby w razie nocnej pobudki, szybko do niej trafić. Nie wiem po co to robiliśmy, przecież ona nie budziła się w nocy!
JEDZENIE
O ile ogarniałam temat gotowania obiadów, o tyle nie radziłam sobie z robieniem kanapek. I kanapki przed wyjściem do pracy musiał przygotowywać mi mąż. A mama, która przez pierwsze pięć dni przyjeżdżała do mnie po swojej pracy, obierała mi jabłka! To był przykład nieogarnięcia nr 1! Do dziś z uśmiechem wspominam chwile, kiedy siedziałam na kanapie, a mama w kuchni obierała mi jabłuszko;)

KĄPIEL
Kiedy na świat przyszła Tosia mieszkaliśmy w kawalerce, kawalerka miała malutką i ciepłą łazienkę. A mimo tego dwa albo trzy razy zdarzyło nam się taszczyć wanienkę pełną wody do pokoju i tam kąpać dziecko! Szybko zaprzestaliśmy tego procederu i przenieśliśmy kąpielowy rytuał do łazienki. Dziecko nie zapadło na zapalenie płuc, nie miało z tego powodu kataru, nie przyszła do nas pomoc społeczna. Jeśli więc nie chce Wam się taszczyć wanienki pełnej wody z łazienki do pokoju albo biegać między pokojem a łazienką z garnkami wypełnionymi ciepłą wodą, informuję Was, że dziecko w łazience też można kąpać;)

Przypomina mi się jeszcze sterylizowanie butelek, choć Tosia ich prawie nie używała i wymienianie smoczka co miesiąc, choć Tosia z niego niemal nie korzystała. Raz nawet zdarzyło nam się po kąpieli założyć Tosi czapeczkę... Młodzi byliśmy i szaleni!

Takich dziwactw mieliśmy pewnie jeszcze więcej,
ale nie były chyba aż tak dziwaczne,
skoro wymazaliśmy je z pamięci.
A Wy? Co dziwnego robiliście przy swoich niemowlakach?
 

Co zrobić, kiedy dziecko jest chore?

Sezon grypowy trwa nadal, w przedszkolu Tosi do piątku dotrwało dwoje dzieci. Tośka odpadła już w niedzielę, cały tydzień spędziłyśmy w domu. W poniedziałek został z nią tata, od wtorku miałam opiekę. Dlaczego?

Mamy babcię-emerytkę, która mogłaby poświęcić swój czas i spędzić te kilka dni z wnuczką, ale prosimy ją o to w sytuacjach wyjątkowych. Tosia nie choruje często, ale kiedy naprawdę źle się czuje, ma gorączkę, boli ją gardło i kaszle, staje się marudna, chce się dużo przytulać i chce spędzać czas ze mną. Nie ma w tym chyba nic dziwnego. Tak zachowuje się pewnie większość dzieci. Jeśli więc nie mam w pracy awaryjnej sytuacji, ważnych spraw do rozwiązania albo zakończenia, biorę opiekę i zostaję z nią w domu (w 2015 roku wykorzystałam 8 z przysługujących mi 60 dni). 
Znam mamy, które nigdy nie biorą opieki, które zostawiają dzieci z babcią albo mają nianię, która może pojawić się w awaryjnej sytuacji. Ich decyzja - rozumiem, może mają pracę, w której nikt nie może ich zastąpić, może prowadzą własną działalność i opieka nad dzieckiem wiązałaby się z dużymi stratami finansowymi, a może po prostu lubią swoją pracę. Znam mamy, które biorą opiekę, kiedy dziecko ma tylko katar albo takie, które biorą opiekę, kiedy chcą odpocząć od pracy i spędzić trochę czasu z dzieckiem. Słyszałam o lekarzach, którzy nie chcą wypisywać opieki...

Chore dziecko (jak każdy chory człowiek) ma swoje fanaberie, swoje humory i zachcianki. Trzeba mieć niebywałą cierpliwość, żeby znieść te wszystkie piski, jęki i napady płaczu. Tym razem Tosia była raczej wyciszona, spokojna, dużo czasu spędziła leżąc, codziennie przesypiała około godziny po obiedzie, spokojnie zasypiała wieczorem. Każdy dałby sobie z nią radę, ona jednak chciała, żebym z nią była. A i ja wolę z nią być, kiedy musi dostawać jakieś leki trzy razy dziennie, bo wtedy pilnuję każdej dawki, wiem że połknęła wszystkie trzy. I rozumiem mamy, które nie zostawiają dzieci z nianią, kiedy maluch ma przepisany antybiotyk, bo chcą kontrolować przyjmowanie lekarstw. Poza tym chory maluch często oznacza niespokojne i nieprzespane noce, trudno po nich iść do pracy i całkowicie oderwać się o problemów, które zostawiło się w domu.

Dlatego wściekam się, kiedy ktoś powie mi (albo jednej z mam na opiece): "O, znowu ci dziecko zachorowało. Ono coś często choruje". Tak, dobijaj nas, czy myślisz, że specjalnie wystawiamy dzieci na mróz w samej bieliźnie?! Nie! Dzieci po prostu czasem chorują. Chorują tak samo jak dorośli. A dzieci, które chodzą do przedszkola lub żłobka są bardziej narażone na infekcje (choć chorują nie tylko one). Martwimy się o swoje dzieci, chcemy im ulżyć w chorobie. Często choruje? 
Zastanów się dobrze, zanim powiesz takie słowa, może jednak zachorowało pierwszy raz w tym roku, może padło właśnie w okresie grypowym, kiedy całe przedszkolne grupy chorują, kiedy jedno dziecko zaraża drugie, a my możemy stawać na rzęsach, podawać tran, witaminę C, ubierać malucha odpowiednio do pogody, a dziecko i tak zachoruje. Zastanów się, więc dobrze, SZANOWNA MATKO DZIECKA, KTÓRE NIGDY NIE CHORUJE (choć dobrze wiesz, że takie nie istnieją) i zastanów się dobrze, SZANOWNA PANI BEZDZIETNA, takie słowa naprawdę mogą sprawić nam przykrość (i sprawić, że zaczniemy myśleć o sobie jak o złej matce, która nie dba o swoją pociechę), zwłaszcza w czasie, kiedy dziecko wyje drugą godzinę, a my nie możemy zbić rosnącej temperatury. Bo nie bierzemy opieki, żeby iść do fryzjera albo kosmetyczki, nie jedziemy w tym czasie na wakacje, chcemy po prostu być przy chorym dziecku. Jeśli nie masz nic mądrego do powiedzenia, może lepiej milcz...


Czym się bawi mój czterolatek?

A raczej, moja czterolatka. Bo gust ma coraz bardziej sprecyzowany i wiele zabawek, które do tej pory pochłaniały ją bez reszty, trafiły w kąt. Wyjęte zostały za to inne, które od dobrych kilku tygodni wypełniają jej czas całkowicie.

W kąt poszła na przykład telewizja, są dni, kiedy nie ogląda jej niemal w ogóle, rzadko zdarza jej się zauważyć, że na ekranie nic nie miga. Ogląda oczywiście swoje ulubione bajki, MiniMini+ kusi nas nową serią bajki Tomek i przyjaciele, Tosia chętnie ogląda również filmy fabularne (o jednym, już niedługo, pojawi się specjalny post). Cóż więc robi Antonina, kiedy nie ogląda bajek?

Po pierwsze ciastolina!
Długo nie mogliśmy się zdecydować, co kupić jej w prezencie bożonarodzeniowym i co podpowiedzieć innym członkom rodziny, którzy chcieli jej coś podarować. W końcu wymyśliliśmy i był to strzał w dziesiątkę. Padło na nowy zestaw Play Doh. Pod choinką znalazła zamek księżniczek, a w nim oprócz samej budowli także trzy figurki, do których przy okazji dokupiliśmy kolejną, a w prezencie imieninowym dostanie dwa kolejne zestawy (wieżę Roszpunki i karocę Kopciuszka). Spędza przy tej ciastolinie niesamowicie dużo czasu, żadne z nas nie podejrzewało, że ta zabawa aż tak ją pochłonie. Wyjęła elementy od zestawów, które miała już wcześniej (tu najchętniej wraca do Wieży Słodkości) i bawi się nimi każdego dnia. Wydaje mi się, że jeszcze żaden prezent aż tak jej nie pochłonął, dla żadnego nie znalazła aż tylu zastosowań. Równie chętnie bawi się nim z użyciem ciastoliny, jak i bez niej. Zamek księżniczek Tosia chętnie zabiera ze sobą, kiedy jedziemy do kogoś w odwiedziny. To szczególnie dobre rozwiązanie, kiedy odwiedzamy kogoś kto nie ma dzieci, bo ona doskonale bawi się tym zestawem sama.

Drugim ulubionym sposobem na spędzanie wolnego czasu są kolorowanki. 
Długo kazała nam czekać na chwilę, w której poprosi o kredki i kartkę, ale stało się! Teraz kolorować lubi, z każdym dniem robi to lepiej i dokładniej. Najlepiej sprawdzają się u nas duże kolorowanki podłogowe z ulubionymi bohaterami. Tosia ma takie trzy, z Krainą Lodu, księżniczkami Disneya, i Kucykami Pony. Koloruje je na zmianę, najchętniej w naszym towarzystwie. Te ogromne kartki do kolorowania pojawiły się w naszym domu jeszcze przed Bożym Narodzeniem, a do dziś udało nam się pokolorować w całości tylko jedną z nich. A spędzamy przy nich czas naprawdę często!

Ostatnia, typowo dziewczęca fascynacja, to lalki. 
Ze szczególnym naciskiem na Barbie. Szybko policzyłam, że ma ich więcej, niż ja zgromadziłam przez całe dzieciństwo. Jest szczęśliwą posiadaczką sześciu długonogich piękności, a wiem że każda kolejna ją ucieszy. Sprawdziliśmy to w ostatnią sobotę, kiedy podczas zakupów weszliśmy do sklepu z zabawkami, z którego wyszliśmy z nową lalką (za którą dziecko, po dorzuceniu przez babcię, 3 złotych zapłaciło z własnych oszczędności). Ta ostatnia to lalka inspirowana baletem Dziadek do orzechów, której największą zaletą jest motyw muzyczny, który włącza się po naciśnięciu naszyjnika lalki. Jest szał, bo dziecko o grającej Barbie marzyło, a tę kupiła sobie sama, za własne pieniądze, więc radość jest jeszcze większa. Teraz powoli myślimy o akcesoriach, które uatrakcyjniłyby zabawę. Domek dla lalek stworzyła ostatnio sama z kartonowych pudełek, często korzysta też z domku-kolorowanki, który dostała od Mikołaja. 

Do łask powróciły również figurki i klocki, bawi się rodzinką i przyjaciółmi Peppy oraz bohaterami Klubu Przyjaciół Myszki Miki. Dobrze, że ich nie sprzedaliśmy, bo mieliśmy taki zamiar, kiedy klub kolejny miesiąc leżał w kartonie.

Zupełnie zapomniane są natomiast puzzle, które jeszcze niedawno układała w każdych ilościach. Żadnego zainteresowania nie budzą nadal gry planszowe, ostatnio w przedszkolu przyłapałam ją na graniu w grę podobną do memo, ale mimo naszego podpytywania nie wyraża chęci posiadania takowej w domu... Pewnie i na gry nadejdzie w końcu czas, a wtedy w kąt pójdzie ciastolina, lalki i kredki...
A Wasze pociechy czym się bawią?

Rodzicu, pomyśl za dziecko!

Zdarza mi się obserwować sytuacje, które nie powinny się zdarzyć, w których na plecach cierpnie skóra, a w głowie kołacze się pytanie: "Jak tak można zrobić?" Co to za sytuacje? Takie, w których rodzic pozwolił dziecku robić co chce, a dziecko często robi rzeczy niebezpieczne...

Pamiętam zasady, które wpajał mi w dzieciństwie mój tata: "Nie jedz gofrów z bitą śmietaną" (w domyśle: żebyś nie zatruła się w budce, w której nie dba się odpowiednio o produkty; z tego powodu pierwszego gofra ze śmietaną zjadłam mając lat 23), "Nie zawiązuj sznurowadeł przy krawędzi ulicy" (w domyśle: żeby żaden rozpędzony samochód w ciebie nie wpadł), "W tramwaju siadaj zawsze z przodu, blisko motorniczego, zwłaszcza kiedy wracasz sama późnym wieczorem" (tak mi mówił, a mojej głowie ta zasada nadal tkwi, w jego nie, bo ostatnio umówiliśmy się w tramwaju i szukał mnie na końcu, a ja karnie siedziałam zaraz za motorniczym). Tata miał pewnie traumę po wypadku, któremu uległyśmy z mamą. Kiedy miałam rok rozpędzony motocyklista wpadł na chodnik i obie wylądowałyśmy w dość poważnym stanie w szpitalu. Myślę jednak, że po prostu mój tata był (w czasach kiedy byłam dzieckiem) i jest (teraz, jako dziadek) rozsądny, rozważny i przewidujący. Też staram się taka być, próbuję przewidzieć jak najwięcej sytuacji, które mogą mieć przykre lub tragiczne konsekwencje. Uważam, żeby dziecko nie bawiło się w pobliżu deski do prasowania, żeby nie dotykało płyty, na której gotuję obiad, żeby samo nie otwierało piekarnika. Kiedy idziemy chodnikiem, pilnuję żeby szła ze mną za rękę, żeby nie szła przy krawędzi chodnika. W autobusie nie pozwalam jej wstawać, kiedy wsiadamy wybiera sobie miejsce i na nim musi spędzić całą podróż - innej opcji nie ma. Nie przewidziałam raz, że dziecko wyjęte z wanny, spróbuje pójść gdzieś samo i uderzy głową o płytki. Na szczęście skończyło się tylko na strachu. 

Ten przydługi wstęp był po to, żeby przytoczyć kilka sytuacji, które zdarzyło mi się obserwować. Wszystkie miały miejsce na tej samej drodze. Po wyjściu z naszego osiedla, żeby dostać się na przystanek musimy około 150 metrów przejść ulicą bez chodnika. Kierowcy zachowują się tam bardzo różnie, jedni zwalniają, inni wchodzą w zakręt jak szaleni, jedni przezornie poczekają aż przejedzie samochód nadciągający z drugiej strony, inni na siłę będą próbowali przejechać. Na pieszych uwagi nie zwracają tak samo rodzice, jak i osoby bezdzietne (trochę się w końcu tych ludzi już zna i kojarzy).

Sytuacja nr 1 

Okolice godziny 8, z naszego osiedla wyjeżdżają kolejne samochody, wszyscy spieszą się do pracy, do szkoły albo do przedszkola. Mama pcha wózek, za nią, w odległości dwóch-trzech kroków idzie starsza pociecha i ogląda gazetkę dla dzieci. Chłopiec w ogóle nie zwraca uwagi na to co dzieje się wokół niego, mama ma wzrok skierowany na wózek. A za nimi i przed nimi samochody. Nic się nie stało, ale mogłoby, gdyby maluch zaaferowany tym, co zobaczył w gazetce stracił równowagę albo nagle chciał pokazać coś mamie i ruszyłby do niej...

Sytuacja nr 2

Późne popołudnie, listopad. Wracamy z baletu, czyli jest około godziny 19. Na przystanku mijamy tatę z trzylatkiem na rowerze biegowym. Chłopiec radzi sobie świetnie. Jesteśmy w połowie tej drogi bez chodnika i nagle słyszę za sobą krzyk tego taty, odwracam się, a młody śmiga slalomem po całej szerokości jezdni. Tata krzyczy, ale nie wpada na pomysł, żeby zabrać rower, wziąć syna ze rękę i przejść te kilkadziesiąt metrów. Robi tak wielu innych rodziców i robimy tak my, bo kierowców-szaleńców naprawdę nie brakuje. Tosia początkowo buntowała się, kiedy zabieraliśmy jej wózek/hulajnogę/rower, ale zrozumiała (chyba), że robimy to dla jej bezpieczeństwa.

Sytuacja nr 3

Godzina 17, szczyt powrotów z pracy. Dwóch ojców rozmawia stojąc na chodniku. Wokół nich biega dwóch chłopców, raz wybiegną na ulicę, innym razem krążą wokół rozdzielni prądu z wiele mówiącym napisem: Nie dotykać, niebezpieczne dla życia. Dzieci co jakiś czas zatrzymują się przy tym małym, betonowym domku skrywającym prąd i próbują zajrzeć do środka. Wiem, wybuch takiego transformatora byłby nieprawdopodobnym zbiegiem okoliczności, ale jednak jakieś niebezpieczeństwo istnieje. Poza tym trzeba najmłodszych na takie miejsca uczulać. Żeby potem nie żałować.

Każdy z nas robi głupoty, każdemu zdarza się popełniać błędy, nikt nie jest idealny. Ale od dnia, w którym zostajemy rodzicami, odpowiedzialni jesteśmy nie tylko za siebie, ale też za te małe skarby, które pojawiły się w naszym życiu. 
Nie ma co popadać w fatalizm i zaprzestać wychodzenia z domu, ale warto myśleć, także za dziecko, ono naprawdę wielu rzeczy nie potrafi przewidzieć. Może czasem zanim wyjmiemy spokojnego roczniaka z wózka w jadącym autobusie, zastanowimy się, czy to na pewno niezbędne, bo co w sytuacji, kiedy autobus gwałtownie zahamuje, a maluch uderzy głową w jakąś rurę (a taką sytuację niestety widziałam). A może czasem warto chwycić malca za rękę, kiedy idziemy przy ruchliwej ulicy? Może warto go ostrzegać przed nieodpowiedzialnymi kierowcami? Uświadamiać jakie niebezpieczeństwo na niego może czekać. Dziś najczęściej przemieszczamy się samochodami, zapominając o tym, jak to jest chodzić pieszo albo jeździć komunikacją miejską, a przecież za kilka lat nasze pociechy wsiądą same do tramwaju albo będą wracać same ze szkoły. Niech się uczą od małego, że o własne bezpieczeństwo warto dbać, a najlepszym wzorem będziemy dla nich my!




Kiedy kupić dziecku zwierzę?

W czasie wakacji przez niemal trzy tygodnie mieliśmy w domu letników, na czas urlopu właścicieli przygarnęliśmy pod swój dach świnki morskie. Chcieliśmy w ten sposób sprawdzić, czy Tosię zwierzęta w ogóle zainteresują. Zainteresowanie było duże i regularne, a w dniu wyjazdu świnek płakała w progu i nie chciała nawet przyjąć czekolady, którą dostała za troskliwą opiekę. Od tego czasu, co kilka tygodni, prosi żeby kupić jej świnkę, a najlepiej dwie!

Na razie umówiliśmy się z nią, że zwierzę może pojawić dopiero jesienią. Czekamy więc wakacji, najpierw musimy na nie pojechać, dopiero potem możemy wrócić do sprawy świnek. Rozważamy wiele scenariuszy, choć jesteśmy przygotowani, że zwierzę w końcu pojawi się w naszym domu. Na pewno nie będzie to pies, mógłby to być kot, ale najbliżej nam do gryzoni. Cały czas jest jednak wiele znaków zapytania.

To, co nas najbardziej zniechęca do zakupu, to właśnie wyjazdy i konieczność podrzucenia komuś zwierzaków. Moi rodzice często wyjeżdżają na wakacje w tym samym czasie co my, a rodzice męża mają kota, więc trochę strach byłoby gryzonia tam zawieźć. Obawiamy się również alergii, Tosia kaszlała, kiedy świnki spędzały u nas wakacje, ale czy to było uczulenie na ich sierść musielibyśmy potwierdzić testami. Nie wyobrażam sobie kupić zwierzaka, a potem szukać dla niego nowego domu. Jeśli alergia zostanie wykluczona, opieka na ewentualny wyjazd uzgodniona, pozostaje jeszcze jedna kwestia. Czy Tosia się zwierzakiem po miesiącu nie znudzi i cała opieka spadnie na nas. Jest jeszcze mała, przeżywa fascynację mnóstwem rzeczy, jeszcze dwa tygodnie temu nie mogliśmy oderwać jej od kredek, dziś kredki leżą w szufladzie, zachwyca się ciastoliną. Długi czas jej ulubionymi zabawkami były lokomotywy, teraz bawi się lalkami, a na lokomotywy spogląda rzadko. To jednak tylko przedmioty, które można bez wahania odłożyć w kąt, o zwierzęciu zapomnieć się nie da.
Martwi mnie jeszcze ewentualna śmierć zwierzęcia, moja pierwsza świnka morska okazała się chora i zdechła po trzech dniach, ale byłam wtedy starsza od Tosi. Nie wiem jak ona zareagowałaby na odejście zwierzęcia, dla niej nawet śmierć człowieka jest abstrakcją, bo (na szczęście) w swoim świadomym życiu nie zetknęła się z nią.

Więcej minusów nie widzę, zakup świnki i klatki to nie jest duży wydatek, nie musimy ich szczepić, karma nie jest kosztowna, dodatkowo jedzą mnóstwo rzeczy, które są w każdym domu.
Największym plusem jest dla mnie nauka odpowiedzialności, zwierzątko byłoby Tosi i zachęcalibyśmy ją żeby sama o nie dbała (oczywiście na miarę swoich możliwości). Żywe stworzenie nie jest maskotką, musiałaby je karmić, latem chodzić zrywać mlecze, pilnować żeby miały świeżą wodę. Darowalibyśmy jej tylko sprzątanie klatki;)

Jeśli nic się nie zmieni poważnie rozważymy zakup zwierzątka na piąte urodziny Tosi. I najpewniej będzie to świnka morska albo królik. Mały futrzak, któremu łatwo zapewnić opiekę i, który nie będzie się męczył w mieszkaniu.
A Wasze dzieci mają zwierzęta, czy może tak jak my właśnie wahacie się, 
czy kupić dziecku jakiegoś czworonoga?
 



500 złotych na dziecko - my nie dostaniemy

Podobno rozpoczęły się szerokie konsultacje społeczne dotyczące sztandarowego projektu partii rządzącej, czyli "500 złotych na dziecko". Nikt mnie do tych konsultacji nie zaprosił, więc swoją opinię na ten temat wyrażę tutaj! Na drugie i każde kolejne, choć nawet pani premier w dzisiejszym wywiadzie powiedziała: "500 złotych na każde dziecko". Ot, tak skrót myślowy, małe niedopowiedzenie, a potem się niektórzy dziwią, że im jednak przysługiwać nie będzie. 

Tak jak nam, bo dziecko mamy jedno, a jeśli kiedykolwiek podejmiemy decyzję o drugim, to na pewno nie wpłynie na nią sławne 500 złotych. A gdyby te pieniądze miały nas motywować, to szczerze mówiąc trochę bałabym się tego, że w czasie ciąży powiększy się dziura budżetowa, trzeba będzie pomóc górnikom, dołożyć pielęgniarkom i 500 zł zniknie tak szybko jak się pojawiło. 

Tak, jesteśmy rodzicami jednego dziecka, to nasza sprawa ile dzieci mamy, ile chcemy mieć, czy i dlaczego mamy je w ogóle. Nie oceniamy rodzin wielodzietnych, patrzymy z podziwem na mamy, które wychowują pięcioro dzieci oraz na takie, które prowadzą rodzinne domy dziecka. Nasze dziecko nie jest w niczym gorsze od swoich rówieśników, którzy mają rodzeństwo, oni w niczym nie są lepsi od niej. Dlaczego więc ktoś twierdzi, że my wychowujemy ją dla siebie, bo każde dziecko powyżej jednej sztuki wychowuje się dla państwa?! 
Jedni decyzję o posiadaniu dzieci i konkretnej liczby potomków podejmują sami (warunki mieszkaniowe, sytuacja w pracy, wsparcie ze strony babć, oferta żłobków i przedszkoli), za innych decyduje los (kwestie medyczne, traumatyczny pierwszy poród), nic nikomu do tego. Przekonanych do posiadania większej ilości dzieci 500 złotych nie przekona, ewentualnie może przyspieszyć ich decyzję o staraniach, tych którzy chcą mieć jedno dziecko 500 zł nie skusi i nie zmieni ich postanowienia - chcieli jedno, mają jedno. Ja jestem jedynaczką, czy to oznacza, że moi rodzice są egoistami? To chyba ostatnie słowo, którymi mogłabym ich określić. Ktoś zarzuci im, że teraz tylko jedno dziecko pracuje na ich emerytury? No, przepraszam, pracowali dostatecznie długo, niech odpoczną, należy im się. 

Wracając jednak do głównego wątku, czyli dlaczego powinni dostać wszyscy. Izabela Łukomska-Pyżalska - mama sześciorga dzieci, która na brak pieniędzy nie narzeka, ogłosiła ostatnio, że jej dzieciom te pieniądze także się należą, mimo tego, że pochodzą z bogatej rodziny. I absolutnie się z nią zgadzam, skoro obiecywano to każdemu (drugiemu i kolejnemu dziecku), to dlaczego one miałyby tych 500 złotych nie dostać? Jedni krzykną, że to niesprawiedliwe, bo mają dosyć i dodatkowe bonusy od państwa nie są im potrzebne, przecież samotna matka z jedynym dzieckiem, która zarabia najniższą krajową nie dostanie ani złotówki, bo przekracza dopuszczalny dochód. Rząd apeluje do bogatych, żeby po te pieniądze nie szli, bo im nie wypada. Ale tak naprawdę dlaczego nie mają iść? Skoro dają, to biorą! Mnie to nie dziwi. Nie miejmy więc pretensji do bogatych, którym się udało, którzy zarobili więcej, którzy dostali pieniądze od rodziców. To autorzy pomysłu nie przemyśleli składanej propozycji. Nie pomyśleli o rodzicach jedynaków, którzy spłacają kredyty na kawalerki i dwupokojowe mieszkania na obrzeżach dużych miast, którzy zarabiają razem tyle, że przekraczają dopuszczalne progi i nie dostaną 500 zł na pierwsze dziecko, które przysługiwać będzie najbiedniejszym. Jednak dużą część swoich miesięcznych zarobków przeznaczą na spłatę raty kredytu hipotecznego, w ten sposób spełniając dość podstawową jednak potrzebę posiadania mieszkania dla siebie i swojego dziecka. Czy ci rodzice dostaną jakieś wsparcie od państwa, czy jedynie zostaną zachęceni do aktywniejszej prokreacji żeby ten bonus otrzymać? A może ktoś wbije im nóż w plecy likwidując ulgę podatkową, która przysługuje im dzisiaj i często ratuje domowe budżety, daje szansę na jakiś extra wydatek, na wakacje, na kurs angielskiego albo na kolonie dla pociechy? 

Poza tym 500 zł to przysłowiowa ryba, nikt nie pomyślał o tym, żeby dać rodzinom wędkę, żeby zachęcić matki, które po urodzeniu dzieci nie wróciły do pracy do ponownego wejścia na rynek pracy. Dzieci poszły do przedszkoli, do szkół, a mamy zostały same. Część z nich robi w domu mnóstwo rzeczy (szyją, blogują), są jednak i takie, które popadły w marazm, z którego same mogą się już nie wydostać. Im trzeba pomóc w lepszy sposób, niż przelewając na ich konto pieniądze. 
I jest jeszcze kwestia rodzin patologicznych, co prawda wspomina się co jakiś czas o bonach, które te rodziny dostają, o instytucjach, które mogłyby wydatkowanie tych pieniędzy kontrolować. Dobrze jednak wiemy jak to jest i pewnie część tych naprawdę biednych dzieci, z rodzin dotkniętych uzależnieniami nie ujrzy nawet paczki pieluch albo tabliczki czekolady kupionych za te pieniądze. Cały czas słyszymy również o utracie zasiłków socjalnych, stypendiów i różnych form pomocy, z których korzystały ubogie rodziny. Pani minister powiedziała, że w ten sposób te rodziny wyjdą spod kurateli opieki społecznej, bo to wina państwa, że im do tej pory nie pomogło i do opieki musieli chodzić. Ale czy to na pewno o to chodzi? Opieka społeczna sprawowała jednak nad swoimi podopiecznymi jakąś kontrolę, a teraz? Kto się tym zajmie? Powstanie jakaś nowa organizacja?

I na koniec dodam, że gdyby 500 złotych przysługiwało na wszystkie dzieci, wielu rodzicom jedynaków (zwłaszcza tym mniej zamożnym) pewnie łatwiej byłoby zdecydować się na drugie dziecko. Przez dziewięć miesięcy ciąży mogliby przygotować dom na nowego członka rodziny, kupić wszystkie potrzebne sprzęty i ubrania (które już być może zostały oddane innym) bez konieczności oszczędzania na dziecku, które już jest.

A Wy co myślicie na ten temat?
 Czy 500 złotych na dziecko skłoniłoby Was do powiększenia rodziny? 
Bo nie ma co ukrywać, że wzrost demograficzny jest również jedynym z celów tego programu.


Rodzicu, wyluzuj...

Pamiętam, jak trochę zazdrościłam mamom rówieśników Tosi, że ich dzieci chodzą, kiedy ona jeszcze raczkowała. Pamiętam, jak zazdrościłam tym rodzicom, którzy opowiadali o swoich mówiących już pociechach, kiedy Tosia mówiła pojedyncze słowa. Zazdrościłam też tym, których dzieci układały puzzle albo potrafiły spędzać całe godziny z kredką w dłoni... Czy było czego zazdrościć?

Dziś mam chyba najbardziej wygadane dziecko w gminie, które na własnych nogach i bez narzekania pokonuje coraz większe odległości. Godzinami rysuje i układa coraz bardziej skomplikowane puzzle. Ile prawdy było w tym, co mówili inni rodzice nie wiem, choć w kilku przypadkach okazywało się, że dziecko, które układało już 60 elementów ledwo radzi sobie z 24, a te rzekomo mówiące "r" wcale go nie wymawiają i ich długie, skomplikowane zdania wcale takie nie są...
Bardzo często słyszę takie opowieści na placu zabaw, mamy prześcigają się opowieściach o kolejnych umiejętnościach swoich pociech. Chyba powinnam chwalić sobie półroczny urlop macierzyński, który przysługiwał mi po urodzeniu Tosi. Przypadł na okres jesienno-zimowy, pozostały mi więc samotne spacery po okolicy. Kiedy na naszym osiedlu powstał plac zabaw, a Tosia zaczęła się na nim bawić, chodziła już do żłobka, więc czas na korzystanie z jego dobrodziejstw mieliśmy w weekendy, wtedy przychodziliśmy tam razem z tatą. Umiem o moim dziecku opowiadać godzinami, ale nie wiem, czy wtedy miało tak wybitne osiągnięcia, żeby opowiadać tylko o niej. Ząb wyszedł jej dość szybko, ale wtedy słyszałam tylko: "O, tak szybko, no to jej błyskawicznie wypadną, bo słabsze będą". Nie chwaliłam się jej odsmoczkowaniem, bo ci, którzy nie widzieli jej wieczorem, kiedy zasypiała nie wiedzieli nawet, że używa smoczka. Z odpieluchowania też nie robiłam wielkiego halo, po prostu zaczęła chodzić bez pieluchy i tyle. Nie zależało mi na tym, żeby chwalić się tym, że chodzi wiosną lub jesienią bez czapki, naprawdę nie czułam się gorszą matką zakładając jej tę czapkę wczoraj, kiedy przed siódmą rano szłyśmy na autobus. I zapisałam ją tylko na balet, choć słyszałam od innych mam, które również przyprowadziły swoje dzieci na zajęcia, że ich dzieci chodzą także na zumbę i na basen. Niech chodzą, my w tym czasie czytamy książki. Jesteśmy lepsi, czy gorsi? Aha, i nie krzyczałabym na nią, gdyby nie chciała chodzić na ten balet, tak jak zrobiła to inna mama, której córka nawet nie chciała wejść do sali, to ma być zabawa - nic więcej, nie wiążemy przyszłości z baletem.

Lubimy się licytować, my-ludzie i my-rodzice. Lubimy się chwalić osiągnięciami naszych pociech i wcale mnie to nie dziwi, bo one po prostu nas cieszą i są powodem do dumy. Weźmy jednak czasem po uwagę, że dla innych mogą stać się powodem frustracji (zwłaszcza jeśli te nasze opowieści są trochę podkolorowane). Maluchy na oczekiwania rodziców będą raczej odporne, gorzej z przedszkolakami zachęcanymi do kolejnych aktywności, zapisywanych na angielski, na lepienie z gliny itp. Rodzicu, wyluzuj! Masz najfajniejsze dziecko w mieście!


Relacje w dziecięcym świecie...

"Zamknij się!" - tak zwrócił się do Tosi zupełnie obcy chłopiec na placu zabaw. "Nikt mnie nie lubi w przedszkolu" - powiedziała Tosia, a dzisiaj stwierdziła, że chce jechać do babci, bo wczoraj w przedszkolu pobiło ją dwóch chłopców...

Może jestem złą matką, bo czasem nie daję wiary jej opowieściom. Zwłaszcza takim, w których mówi, że nikt jej lubi, że nikt nie chce się z nią bawić. Pytane o to opiekunki twierdzą, że Tosia bawi się z dziećmi. Przestała, co prawda bawić się z dziewczynką, z którą poznały się w żłobku, ale to podobno dlatego, że obie chcą rządzić i nie mogą dojść do porozumienia, która może być przywódcą. Pamiętam, ze swojego życia przedszkolno-szkolnego, że co jakiś czas zmieniały się ulubione koleżanki, raz wolałam bawić się, a potem zwierzać tej, za rok moje drogi krzyżowały się z inną osobą. Nie byłam jedyną taką osobą, bo moim koleżankom i znajomym również się to zdarzało. Szczerze mówiąc nie pamiętam, żeby ktoś wytrwał razem przez osiem lat podstawówki albo cztery lata liceum. Dlatego nie panikuję, choć nie ukrywam, że przykro mi się robi, kiedy słyszę z ust mojego dziecka, że nikt jej nie lubi. Chcę, żeby miała koleżanki, żeby umiała się bawić z rówieśnikami i, żeby była lubiana. Z drugiej strony wiem, że dziecięce przyjaźnie wiążą się z przyjaźnią/zażyłością ich rodziców. A ja, nie mam, kiedy tych znajomości zawierać, bo nie odbieram Tosię z przedszkola (robię to raz na kilka miesięcy), a rano na pogaduszki nie ma czasu. Ostatnio częściej, żeby nie powiedzieć regularnie, rozmawiam z jedną mamą, ale jest ona mamą chłopca, więc mimo tego, że chętnie bawią się na placu zabaw, w przedszkolu każde z nich może ciągnąć do przedstawicieli swojej płci. 1 września do przedszkola wróciły dzieci, które nie chodziły w czasie wakacji, w tym jedna z dziewczynek, z którą Tosia uwielbia się bawić, więc mam nadzieję, że przestanie narzekać na brak kompanów do zabawy.

Bardziej martwią mnie jednak opowieści o biciu i przepychankach wśród dzieci, z jednej strony wiem, że chłopcy się biją, z drugiej przedszkole nie jest miejscem, w którym powinno do aktów przemocy dochodzić. A już na pewno dziecko nie powinno mi codziennie opowiadać o tym, że ktoś się bił, czy przepychał... Po przedstawieniu z okazji Dnia Mamy, kiedy bawiłyśmy się z naszymi pociechami na dworze byłam świadkiem sytuacji, która mnie zamurowała. Tosia weszła na zjeżdżalnię, zjechała i podeszła do kolegi, który spojrzał na nią i po prostu odepchnął tak, że się przewróciła. Nie zareagowałam, oniemiałam, przytuliłam płaczące dziecko. Świadczy to jednak o tym, że są wśród tych niespełna czterolatków dzieci, które nie zwracają uwagi na to, jak powinny się zachowywać, nie kontrolują swojego zachowania ani w obecności mamy, ani opiekunek, ani obcych ludzi. 
Tosia jest charakterna, a mimo to przeżywa tę sytuację, co więc dzieje się w głowach wrażliwszych dzieci?! Planuję poruszyć ten temat na zebraniu, bo nie daje mi to spokoju i bardzo martwi. 

I w końcu trzecia kwestia, czyli to jak dzieci się do siebie zwracają. Może trzymamy Tosię w jakiejś złotej klatce, bo mówimy do niej poprawną polszczyzną i pełnymi zdaniami. Nie kłócimy się i nie obrażamy przy dziecku (zresztą rzadko kłócimy się i bez dziecka). Dom ma być dla niej azylem, miejscem, w którym otaczamy się szacunkiem bez względu na to ile mamy lat. Kiedy jednak słyszę z ust chłopca młodszego od Tosi skierowane w jej stronę: "Zamknij się" nie wiem, co robić... Chłopiec był z tatą, tata stał obok niego i nie zareagował, ja siedziałam w innej części placu zabaw, ale słowa skierowane do Tosi wypowiedziane zostały na tyle głośno, że bez problemu to usłyszałam. Zwrócilibyście uwagę takiemu tacie? Gdzieś ten chłopiec musiał to usłyszeć, może w żłobku, może w przedszkolu, może w piaskownicy, a może w domu... A jeśli przyniósł takie słowa do domu, to dlaczego rodzice na to nie reagują i nie zwracają uwagi? Bo dzięki temu poradzi sobie w życiu, bo będzie potrafił się rozpychać łokciami i nawet jeśli nie będzie zbyt mądry, to przynajmniej samodzielny? A takie gapy, jak Tosia przybiegną do mamy i powiedzą: "Bo ten chłopiec tak do mnie powiedział" i nawet nie będą potrafiły powtórzyć tego, co usłyszały, ale podświadomie wyczują, że coś w tym zdaniu nie pasuje do ich rzeczywistości.


Pamiątki z wakacji

Co roku wracałam do domu ze słoikiem, w którym był piasek, muszelki, kamienie i morska woda. To był mój prezent dla rodziców, taka namiastka morza, którą chciałam im podarować. Czy Tosia kiedyś przywiezie mi taki słoik nie wiem, na razie sama błądzi wśród straganów z pamiątkami i z jednej strony chciałaby dostać wszystko, co widzi, z drugiej na nic nie może się zdecydować. 

Dwa lata temu była za mała, żeby cokolwiek wybrać, przyglądała się owieczkom, poduszkom i ciupagom. Do domu wróciła z drewnianym aniołkiem i balonem. Tyle było jej potrzebne do szczęścia. Rok temu, nad morzem, zachwyciła ją czapka marynarza, cały pobyt mówiła o niej, a kiedy pojechaliśmy ją kupić, stwierdziła, że jednak czapki nie chce i kupiła muszelkę!
W tym roku z rynkiem pamiątek zetknęłyśmy się dwa razy, we Wrocławiu, a dokładniej mówiąc we wrocławskim zoo i kilka dni później w Karpaczu. 
Wrocław mnie zawiódł, w zoo dominowały maskotki, gumowe węże i plastikowe pająki. Te pierwsze były nawet ładne (jednak podobne, jeśli nie takie same, można kupić w każdym sklepie z zabawkami), ale ceny przyprawiały o zawrót głowy i brakowało im choćby metki z logo wrocławskiego zoo. Tak, żeby mały człowiek za miesiąc, pół roku albo rok pamiętał, skąd ta zabawka pochodzi. Tosia do domu wróciła, więc z mapą i magnesem z logo ogrodu i lwami. 
W Karpaczu jej uwagę zwracały miecze i lalki. Każdy stragan był małym sklepem z zabawkami, kupić tam można było Annę i Elsę, Zosię, Roszpunkę, Minionki, lokomotywy z bajek o Tomku... Wszystko, co dziecku potrzebne do szczęścia... Tosia zatrzymywała się przy każdym stoisku, oglądała wszystkie znajdujące się na nim zabawki. Czasem mówiła, co chciałaby dostać, czasem mówiła tylko, że coś jej się podoba. Co w końcu wybrała? Łatwo nie było, bo Tosię od przybytku głowa rozbolała i sama nie wiedziała, co tak naprawdę chciałaby dostać. Po najdłuższej i najtrudniejszej wyprawie kupiliśmy jej figurki bohaterów z Krainy Lodu. Tak, tak! Wybraliśmy bardzo charakterystyczny dla Karkonoszy produkt. Dziecko oszalało ze szczęścia! Innego dnia w księgarni wybrała (zachęcona przeze mnie) kolorowankę związaną z Karkonoszami i książkę dla dzieci o Dolnym Śląsku. Kupiliśmy oczywiście kolejnego anioła do naszej kolekcji - to w zasadzie najbardziej związana z tym miejscem rzecz, takich aniołów nie kupimy nigdzie indziej, poza tym każdy z nich posiada imienną dedykację. Kolekcja pluszaków wzbogaciła się o owieczkę (choć żadnej owieczki w Karpaczu nie widzieliśmy).
Oprócz tego Tosia przywiozła pieczątki i odznaki ze wszystkich schronisk, które odwiedziła. Najważniejsze są jednak wspomnienia, które ma w głowie i wszystko, co przez te siedem dni przeżyła. 
Smuci jednak zalew chińszczyzny na wakacyjnych deptakach, wszystko wygląda tak samo, ceny nie są przesadnie wygórowane, ale... Czasem lepiej wydać kilka lub kilkanaście złotych więcej i kupić coś naprawdę wyjątkowego, czego nie dostanę w innym miejscu. A tak, od lat na straganach zmieniają się jedynie bajkowi bohaterowie, ciupagi, kubki, korale i inne suweniry są takie same. Jeśli, więc Wasze dzieci rozpaczają, że czegoś zapomniały kupić, możecie im śmiało powiedzieć, że jeśli tylko będą chciały, dostaną to za rok. I na pewno nie skłamiecie!
My, zgodnie z przedślubnym porozumieniem, za rok jedziemy nad morze, więc wrócimy pewnie do sprawy czapki marynarza:)

Z dzieckiem w Karkonoszach, czyli idziemy w góry!

Plany miałam ambitne, miałam nadzieję, że uda nam się je zrealizować, ale jednocześnie nie znałam możliwości Tosi i nie wiedziałam, czego mogę się spodziewać.

Wiedzieliśmy, że gdzie będziemy mogli wspomożemy się wyciągami, w mieście miały nam pomóc busy i autobusy. Kto choć raz był w Karpaczu, ten wie, że miasto jest bardzo rozciągnięte i niemal zawsze idzie się tam pod górę. Zwłaszcza jeśli mieszka się w Karpaczu Dolnym, a większość szlaków rozpoczyna się w górnej części miasta. 

Pierwsza wędrówka - "Biały Jar" - Schronisko Nad Łomniczką (1002 m.n.p.m.)
Na początku krótka przejażdżka wyciągiem. Przede wszystkim chcieliśmy sprawdzić, czy Tosia nie będzie się bała. Nasze obawy okazały się bezpodstawne, bo dziecku wysokość niestraszna i mogłaby jeździć w kółko! Na szlaku już tak łatwo nie było, latorośl trochę narzekała, bo chyba niezbyt rozumiała, co dokładnie na tym spacerze może ją spotkać. Wiedziała, że chce moczyć ręce w strumykach (ale tych przy obecnej pogodzie brakowało). Wypatrzyłam na drzewach budki dla ptaków, Tosia chętnie szukała kolejnych, zainteresowały ją również oznaczenia szlaków na drzewach. Denerwowało ją, kiedy inni turyści nas wyprzedzali, spodobała się górska tradycja mówienia "dzień dobry" osobom spotkanym na szlaku. Po drodze zrobiliśmy jeden postój i w końcu dotarliśmy na miejsce. Cała trasa (szlakiem czerwonym) nieco się wydłużyła, ale trzeba brać na to poprawkę wędrując z dzieckiem. 
Największą radość sprawiła Tosi możliwość przystawienia pieczątki na mapie i we własnym przewodniku oraz zakup odznaki, którą przypięła do swojego plecaka. 
Droga powrotna minęła szybko i bezproblemowo, Tosia nie narzekała, rozglądała się za budkami dla ptaków i sprawdzała, czy na pewno idziemy właściwym szlakiem. 



Zdecydowanie polecam tę trasę rodzicom, z łatwością można ją pokonać wózkiem (radzę jednak wybrać ten na pompowanych kołach), a trzylatek powinien bez problemu dotrzeć do Łomniczki na własnych nogach. W schronisku czeka nagroda - pyszne naleśniki z jagodami! Warto spróbować! 
Wędrówka druga - Świątynia Wang - Polana (1067 m.n.p.m) -
- Schronisko Samotnia (1195 m.n.p.m.) - Schronisko Strzecha Akademicka (1298 m.n.p.m)
Pod Wang dojechaliśmy busem, tam czekała na nas pierwsza górka, którą Tosia dzielnie pokonała. Na przykościelnym placu zrobiliśmy krótką przerwę na chwilę refleksji przy grobie Henryka Tomaszewskiego i mojego ulubionego poety - Tadeusza Różewicza i ruszyliśmy w górę. Po pierwszej wycieczce wiedziałam, że Tosia może dojść do celu, a jednocześnie zdawałam sobie sprawę, że będzie tam kilka podejść pod górę, więc jeśli założyłam, że dotarcie (niebieskim szlakiem) do Polany będzie sukcesem. Szła niezwykle dzielnie, po drodze zatrzymywaliśmy się przy strumykach, w których córka mogła moczyć ręce. Na Polanę dotarliśmy w czasie bardzo zbliżonym do tego, co napisano w przewodniku, czyli w ciągu godziny. Tam Tosia urządziła sobie piknik, jogurt, kanapka, woda, z zapasami nowej energii ruszyła w górę, wiedziała, że chce dotrzeć do schroniska, żeby przystawić kolejną pieczątkę i kupić odznakę. Trasę pokonała bez marudzenia, ale staraliśmy się regularnie proponować jej postoje. Schronisko bardzo jej się spodobało, zachwycił ją Mały Staw, pieczątki trafiły do przewodnika, nie było niestety odznak, więc było jej trochę przykro. Z odwagą spojrzała w górę i zdecydowała, że idziemy dalej! Do Strzechy Akademickiej dotarliśmy błyskawicznie, Tosię zachwyciła niełatwa, kamienista ścieżka, nawet nie chciała robić postoju! Jak widać im trudniej, tym ciekawiej, zwłaszcza dla dziecka. W schronisku zrobiliśmy dłuży postój, Tosia zjadła obiad, przystawiła pieczątkę, kupiła odznakę i chętnie ruszyła w dół. Wybraliśmy inną drogę, żółty szlak prowadzący dawnym torem saneczkowym. Łatwo nie było, droga kamienista i dość stroma, kilka potknięć, jeden upadek, ale i duma na małej buzi, bo udało jej się zobaczyć dwa schroniska. Duma rozpierała również nas - rodziców, byliśmy pod wrażeniem jej wytrzymałości, ani razu nie chciała, żeby wziąć ją na ręce albo na barana, nie płakała, nie narzekała. Dzielna turystka!






 Niebieski szlak od Świątyni Wang do Samotni mogę polecić wszystkim rodzicom, nie próbowaliśmy pokonać go wózkiem (dwa lata temu na tę trasę wybraliśmy nosidło), ale z dużymi, pompowanymi kołami powinno się udać. Szlak jest wygodny, ale z kilkoma podejściami, na trasie największą atrakcją będą na pewno górskie strumyki. Do Strzechy Akademickiej prowadzi kamienisty, stromy szlak, tutaj wózka zdecydowanie nie polecam (można dotrzeć tam omijając Samotnię wygodną, ubitą drogą samochodową). Z chętnie chodzącym trzylatkiem powinno udać się pokonać tę trasę pieszo. Należy jednak pamiętać o wygodnym obuwiu, na szlaku mijaliśmy dzieci w sandałach, trampkach i (o, zgrozo) crocsach! Większość z nich marudziła, niektóre popłakiwały. To naprawdę nie są buty w góry - należy o tym pamiętać! O butach, które wybraliśmy dla Tosi i, które sprawdziły się doskonale, napiszę osobny tekst.

Wędrówka trzecia - Schronisko Szrenica (1362 m.n.p.m.) i Wodospad Szklarki
Słowo "wędrówka" jest w tym przypadku pewnym nadużyciem. Do Szklarskiej Poręby wybraliśmy się odpocząć. Na Szrenicę wjechaliśmy wyciągiem, a droga do Szklarki z parkingu nie jest ani długa, ani trudna. 
Tak, jak napisałam wcześniej, Tosia pokochała wyciągi, więc podróż na Szrenicę była dla niej wielką frajdą. Nie dopisała jednak pogoda, okolica spowita była mgłą, więc nie mogliśmy napawać się widokami. W schronisku przystawiła kolejną pieczątkę i kupiła kolejną odznakę.
Szklarka ją zachwyciła, wodospad, nawet niewielki robi wrażenie na małym człowieku. 



To nie była wymagająca wyprawa, ale od górnej stacji wyciągu do schroniska trzeba jeszcze kawałek podejść, droga jest dość stroma i kamienista, więc warto wybrać wygodne, górskie buty. Do Szklarki bez problemu można dojechać wózkiem, ale nawet dwulatek pokona tę trasę na własnych nogach, nie warto więc wyciągać czterech kółek z samochodu.

Wędrówka czwarta - "Biały Jar" - Kopa (1340 m.n.p.m.) - Schronisko Dom Śląski (1400 m.n.p.m.) - Śnieżka (1602 m.n.p.m.)
Nie wierzyłam, że zdobędziemy Śnieżkę, ale kiedy tylko dotarliśmy do Karpacza, a Tosia zobaczyła górującą nad nim Królową Karkonoszy, stwierdziła, że wejdzie na szczyt i to postanowienie udało jej się zrealizować!
Na Kopę wjechaliśmy wyciągiem. Krzesełka są jednoosobowe (dzieci do 7 lat jeżdżą bezpłatnie) na kolanach dorosłych, Tosia jechała ze mną. Nie bała się, nie wierciła, rozglądała się z zainteresowaniem i wypatrywała miejsc, które wcześniej odwiedziła. Widoki były piękne, niebo bezchmurne, więc mogła udało jej się dostrzec Polanę i  Wielki Staw, którego wcześniej nie widziała, ale znała z naszych opowieści. Z Kopy ruszyliśmy w kierunku Domu Śląskiego, trasa wiodła wśród kosodrzewiny, droga była wygoda i bez żadnych wzniesień. Pokonaliśmy ją bez najmniejszego problemu. W Domu Śląskim przyszedł czas na odpoczynek, pieczątki i zakup nowej odznaki (w sklepiku przy wyciągu udało nam się kupić odznakę z Samotnią, więc plecak Tosi doskonale odwzorowywał odwiedzone przez nią schroniska). Stamtąd ruszyliśmy na Śnieżkę, nie informowaliśmy nawet Tosi o możliwości wejścia po kamieniach. Byliśmy przekonani, że właśnie tę drogę chciałaby pokonać. Wybraliśmy Drogę Jubileuszową, która łagodnie okrąża zbocza Śnieżki. Wspinaczkę utrudniał fakt, że Tosia nie widziała schroniska, czyli celu swojej wędrówki. Kiedy już je dostrzegła, znacząco przyspieszyła i szybko stanęła na szczycie. Tutaj następuje rozczarowanie, większe dla nas, niż dla Tosi. Bo po pierwsze, na Śnieżce tłum, jak nad Morskim Okiem, a po drugie, schronisko nie jest już schroniskiem, ale "Restauracją-kawiarnią. Śnieżka". Można kupić gofry, lody, szaszłyki, golonkę, piwo, kawę mrożoną, ale o pieczątkę na mapie trzeba poprosić (!) A jedyną dostępną pamiątką są dyplomy i medale, o znaczkach można zapomnieć (dobrze, że w Domu Śląskim można kupić odznakę także ze Śnieżki). Tym, którzy chcą uciec od komercji polskiego budynku, polecam czeskie schronisko, taniej i dużo przyjemniej. 




Mijaliśmy rodziny z dziećmi w wózkach, więc w ten sposób można tę drogę pokonać, choć osobiście wydaje mi się, że wygodniejsze byłoby nosidło. Wyciąg oferuje przewóz bagażu, więc i wózek dałoby radę przewieźć, choć chcąc zdobyć Śnieżkę wózkiem wybrałabym raczej drogę przez Strzechę Akademicką i Spaloną Strażnicę. Dziecko będzie miało czas na drzemkę, a rodzice większą satysfakcję z wędrówki.
Warto oczywiście wybrać na tę wyprawę dobre buty, bo choć na Śnieżce, "turystów" w klapkach nie brakuje, nie jest to bezpieczne, a już na pewno nie jest to dobry wzór dla dziecka. Trzeba również pamiętać o cieplejszym ubraniu, bo po pierwsze na wyciągu może być zimno, a po drugie na Śnieżce zazwyczaj wieje i jest dużo chłodniej, niż w mieście.
 

Wędrówka piąta - Kaplica św. Anny (668 m.n.p.m.)

Z kapliczką wiąże się rodzinna historia. Długo nie mogliśmy do niej trafić, widzieliśmy ją na mapie, ale jakoś nigdy nie było nam tam po drodze. Kiedy w końcu zdecydowaliśmy się na wycieczkę, szlak (i sama kaplica) były na tyle zapomniane i opuszczone, że po prostu ominęliśmy ją... A miałam względem niej poważne plany, bo siedmiokrotne obiegnięcie kapliczki z wodą w ustach z pobliskiego źródełka ma zapewnić powodzenie w miłości. Dotarliśmy tam kilka lat później, mąż jest dobry, więc coś w podaniu być musi, bo siedem okrążeń wokół kapliczki zrobiłam.
Z Tosią nie chciałam tam iść, w planach miałam Chojnik. Wiedziałam bowiem, że na Chojniku czeka ją więcej atrakcji, schronisko, ruiny zamku itp. Sama nie byłam przy kapliczce od jakiś 10 lat, więc pamiętałam ją jak przez mgłę. Mąż stwierdził jednak, że skoro prowadzi do niej leśna ścieżka, będzie to dobra okazja do chwili wytchnienia od upału.
Dojechaliśmy busem do Karpacza Górnego. Jakie było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że od początku towarzyszyły nam w wędrówce dwie inne rodziny. Sprzed 10 lat pamiętałam tę drogę, jako zapomnianą, rzadko uczęszczaną i niezbyt dobrze oznakowaną. Szliśmy żółtym szlakiem, znaki na drzewach i kamieniach pojawiały się regularnie, co jeszcze bardziej dziwiło. Miałam w pamięci tę pierwszą, nieudaną wyprawę.
Im bardziej zbliżaliśmy się do kaplicy, tym ludzi było więcej. Z niedowierzaniem spojrzałam na drogowskaz kierujący turystów do Gospody "Dobre Źródło". Jaka gospoda? Tutaj? Przy tej zapomnianej kapliczce?! Niespodzianka! Teren wokół kapliczki i sama kapliczka pięknieją, źródło jest zadbane i zabezpieczone, a obok miejsce, w którym można się zatrzymać, odpocząć, zjeść coś, czy skorzystać z toalety (co, jak wiadomo, kiedy podróżuje się z dzieckiem jest sprawą ważną).
Tosię zachwyciło źródełko, nieograniczony dostęp do prawdziwie zimnej wody, w tak gorący dzień to było coś!
Mnie zachwyciła Gospoda. Pięknie urządzone, miejsce z duszą. Pełne starych przedmiotów i zdjęć tego miejsca z dawnych lat. Ze wstydem przyznaję się, że nie wiedziałam o tym, że przed wojną przy kapliczce znajdowała się podobny budynek. W gospodzie zatrzymaliśmy się na dłuższy czas, Tosia miała ochotę na lody, ja spróbowałam ciasta marchewkowego i pysznego kompotu wiśniowo-aroniowego. Było niestety zbyt gorąco, żeby skusić się na zupy albo chleb ze smalcem, ale warto pamiętać, że i takie smakołyki tam mają. Jest oczywiście kawa i herbata, ale kompot wyglądał tak zachęcająco, że trudno było raczyć się czymś innym. Gości w gospodzie nie brakowało, w zasadzie drzwi się nie zamykały, na miejsce tych, którzy wyszli, zaraz przychodzili kolejni. Piękne miejsce - polecam wszystkim, którzy mają ochotę w pięknych okolicznościach przyrody i miłej atmosferze wypić kawę i zjeść kawałek ciasta albo obiad.
Do miasta wróciliśmy innym, czerwonym szlakiem, wśród drzew i śpiewu ptaków udało nam się zejść do centrum Karpacza. 




 
Cała wycieczka zajęła nam około 4 godzin, to idealna miejsce na propozycja na spacer. Wózkiem, niestety nie uda tam się dotrzeć, ścieżka jest bardzo kamienista i momentami stroma. Idąc od Karpacza Górnego więcej się schodzi, niż wchodzi, więc maluchy trzeba asekurować i wyposażyć w dobre buty. Nie pamiętałam dokładnie tego szlaku, wydawał mi się przyjazny, więc Tosia poszła w trampkach, ale zdecydowanie lepiej szłoby jej się w butach górskich. Czerwonym szlakiem, którym schodziliśmy rozpoczyna się w mieście, tą drogą również można dotrzeć do kapliczki, ale więcej idzie się pod górę, dlatego wybraliśmy ją na drogę powrotną.

Tyle udało nam się zobaczyć, zwiedzić i zdobyć! Tosia okazała się wspaniałym piechurem. Jesteśmy z niej oboje dumni i nie możemy wyjść z podziwu dla jej wytrzymałości. Widać było, że polubiła góry. My, dzięki niej, odkrywaliśmy je na nowo. Górska wędrówka z dzieckiem to "wyższa szkoła jazdy", trzeba dziecko czymś zainteresować, dla trzy- i czterolatka wędrówka wśród drzew może nie być aż tak atrakcyjna jak wydaje się nam - dorosłym. Jak wspomniałam wcześniej, Tosię interesowały budki dla ptaków i oznaczenia szlaków, wypatrywała również strumyków i ciekawych, dużych kamieni, na których można usiąść. Wydłużało to wędrówkę, ale staraliśmy się pilnować, żeby nie zatrzymywała się co 5 metrów. Tempo staraliśmy się dostosować do niej, ale jednocześnie, w kryzysowych dla Tosi momentach, chwytaliśmy ją za ręce i trochę przyspieszaliśmy.
Tak wygląda jej plecak z odznakami ze wszystkich schronisk, które odwiedziła na swoich małych nogach!